sobota, 13 lipca 2013

Motórzenie dookoła Polski 2013 - relacja - część 3

Czas na dalsze podróżowanie po województwie warmińsko-mazurskim. Przez Braniewo docieram do Pieniężna, a następnie kieruję się na Górowo Iławeckie bardzo fajną drogą 512. W większości nawierzchnia w niezłym stanie, trochę winkli, zjazdów, podjazdów. Bardzo miły odcinek.





Czas najwyższy zacząć rozglądać się za noclegiem. Odnajduję drogowskaz na kemping, jednak, jak się okazuje po ok. 13 km, to jakaś zmyła. Docieram do miejscowości Żywkowo, ale nie ma tu żadnego kempingu. Przez zupełny przypadek trafiam za to do bocianiej stolicy Polski, którą Żywkowo się okazuje. Faktycznie, jest tutaj duża liczba gniazd „klekotów” (42 wg Wikipedii). Jest to też koniec naszego kraju, więc po krótkiej, sympatycznej rozmowie z mieszkanką tego uroczego miejsca, zawracam w stronę „cywilizacji”.



Dość szybko, kilka kilometrów za Górowem Iławeckim znajduję gospodarstwo agroturystyczne, w którym będę spał tej nocy. Podjeżdżam pod bramę, na której wisi tabliczka w stylu „Ja tu pilnuję”. Nie ryzykuję wejścia, ale dzwonię na podany numer.
- Ma pani wolny pokój na dzisiejszą noc dla jednej osoby? - pytam z duszą na ramieniu, bo nie mam ochoty na dalsze poszukiwania.
- No mam – po chwili wahania. Już myślałem, że źle trafiłem. - Przyjeżdżaj pan.
- Ale ja już jestem.
- Gdzie?
- Pod płotem.
Gospodyni wyszła otworzyć bramę i pyta dlaczego nie wszedłem. Pokazałem na ostrzeżenie, a ona się uśmiała i zawołała tę „bestię”, która pilnuje podwórka. Fajny psiak;) Rozgościłem się w trzy osobowym pokoju z łazienką i telewizorem. Koszt noclegu – 30 zł. To mi się podoba.


Rano od właścicieli uzyskałem kilka ciekawych informacji, co warto zobaczyć w okolicy, po czym ruszyłem w stronę Bartoszyc,






by następnie dotrzeć do Kętrzyna. Na początku trafiam do Bazyliki Mniejszej, gdzie zwiedzam wnętrze i wchodzę na wieżę widokową. Ucinam też krótką pogawędkę z osobą witającą w drzwiach świątyni (brakuje mi słowa;)).













Nieopodal Bazyliki położony jest Zamek. W środku mieści się muzeum, które zgromadziło naprawdę ciekawe eksponaty. Po wystawie (wstęp 6 zł) oprowadził mnie przewodnik, który przybliżył historię znajdujących się tam przedmiotów oraz samego Kętrzyna i osób z nim związanych. Niestety, robienie zdjęć wewnątrz muzeum jest zabronione.





Po wyjeździe z Kętrzyna kieruję się do Gierłoży (tak się odmienia?). Parkuję moto obok fińskich turystyków i udaję się na zwiedzanie Wilczego Szańca. Byłem tutaj w szkole podstawowej, ale niewiele z tego pamiętam. Wejście kosztuje 15 zł. + 5 zł. za parking dla moto. Za 150 zł. można wynająć przewodnika. Uważam, że jeżeli zbierze się grupa ok. 10 osób, to warto w to zainwestować, ponieważ z pewnością uatrakcyjnia to zwiedzanie.











 










W Barcianach odwiedzam zamek krzyżacki,



by następnie marnej jakości drogami skierować się na poszukiwania piramidy. Dobrze czytacie, jest w Polsce taka budowla wzorowana na samej piramidzie Cheopsa. Tylko trochę mniejsza. Ma nawet swoich mieszkańców, ale o tym za chwilę. Najpierw docieram do granicy z Obwodem Kalingradzkim.




Piramida w Rapie położona jest kilkaset metrów od drogi. Prowadzi do niej grobla przy której postawione są tablice przyrodnicze. W środku znajdują się trumny, w których spoczywają zmumifikowane zwłoki członków rodziny von Farenheidów oraz budowniczego piramidy, Fritza Wilhelma. Całość robi niezłe wrażenie.






Po obejrzeniu obiektu szykuję obiad na parkingu przy drodze. Chwilę też rozmawiam z turystami, których również zaciekawiła piramida. Starszy Pan wspomina lata młodości, gdy na Simsonach Awo ścigał się z kolegami.


Z Rapy przez Gołdap docieram do rozsławionych Stańczyków. Różne opinie słyszałem o tym miejscu. Jednym się podoba, inni uważają, że są przereklamowane. Moim zdaniem, jeżeli ktoś tutaj nie był, to warto na pewno przyjechać. Wiadukty są ogromne. Wejście jest płatne 6zł. Mi jednak udało się zwiedzić ten obiekt gratis. Czekałem dłuższą chwilę przy budce kasjera, ale mimo pukania i nawoływania nikt się nie zjawił. Jeden z obiektów jest odnowiony i po nim można spacerować. Z góry roztacza się widok na Puszczę Romincką, a w dole szumi rzeczka. Jak dla mnie klimatyczne miejsce. Na pewno miałem szczęście, ponieważ nie było tu tabunów turystów, stąd może pozytywne wrażenia.











W miejscowości Bolcie odwiedzam kolejny zaplanowany punkt – Trójstyk Wisztyniec, gdzie spotykają się granice Polski, Litwy oraz Obwodu Kalingradzkiego. Spodziewałem się żelbetonowego słupa, którego nawet przez chwilę szukałem wśród krzaków. Później jednak przeczytałem na tablicy informacyjnej, że został on zastąpiony nowym – granitowym.



W drodze do Wiżajn, popularnego polskiego bieguna zimna, odwiedzam jeszcze naszych sąsiadów – Litwinów. Przede mną rozwija się bardzo dobra droga. Długo nie mogę się nią jednak nacieszyć, ponieważ nieubłaganie zbliża się wieczór, więc trzeba kierować się na nocleg.





Noc chciałem spędzić nad samym brzegiem Czarnej Hańczy, w gospodarstwie agroturystycznym, w którym przyszło mi spać już kilkukrotnie. Niestety, nie miałem telefonu do właściciela, więc jechałem w ciemno. W Suwałkach zatankowałem jeszcze paliwo i skierowałem się na Maćkową Rudę, by później odbić na Wysokie Mosty. Znalazłem tam reklamę rzeczonego gospodarstwa. Dzwonię i słyszę, że „Nocleg oczywiście, ale nie dziś, bo dziś nikogo nie ma na posesji”. Nie ucieszyła mnie ta wiadomość, ale co zrobić. Pojechałem w stronę Wigier. Tutaj wykonałem kilka telefonów, ale nie znalazłem nic godnego (czyt. na moją kieszeń) uwagi. Dopiero, gdy dotarłem do drogi Suwałki-Sejny udało mi się „zacumować w porcie”. I to jakim. Po telefonie poczekałem kilka minut na właścicielkę, która poprowadziła mnie na miejsce. Okazało się, że cały dom mam dla siebie. Właścicielka najpierw coś marudziła odnośnie ciepłej wody (że nie opłaca jej się rozpalać pieca dla jednej osoby), ale w końcu uległa i mogłem wziąć gorący prysznic, który zmył ze mnie zmęczenie całego dnia. Jeszcze tylko 2 zimne Specjale i lulu.

Kolejny dzień rozpocząłem od wizyty w Sejnach, gdzie zwiedziłem Bazylikę. Byłem akurat przed poranną mszą. Do świątyni powoli schodzili się wierni, którzy patrzyli na mnie trochę krzywym okiem. W pewnym momencie z zakrystii wyszło dwóch księży. Starszy z nich zagadnął:
- Po ubraniu widzę, że motocyklista. Mamy tu księdza – tu wskazał na swojego towarzysza – który co roku odprawia mszę za bezpieczny sezon.





Z Sejn ruszyłem w stronę Augustowa. Po drodze, w Gibach, odwiedziłem miejsce pamięci poświęcone ofiarom Obławy Lipcowej, która miała miejsce w lecie 1945 roku. W ciągu kilku dni aresztowano i wywieziono w nieznane miejsce ponad 600 osób podejrzanych o kontakty z partyzantką niepodległościową. Los tych osób do tej pory jest nieznany.







Przed Augustowem skręcam na Studzieniczną, gdzie w Sanktuarium Maryjnym spędzam kilkanaście minut. Miejsce to ma bardzo ciekawą historię. Wiele razy odwiedzane było przez Karola Wojtyłę, który przybijał do brzegu podczas swoich licznych spływów kajakowych. Ostatni raz był tutaj w 1999 roku, pierwszy i ostatni jako papież. Na pamiątkę tego wydarzenia stoi pomnik, obok którego znajduje się studnia, która wg legendy „zawiera wodę leczącą choroby”.









Ze Studzienicznej udałem się na poszukiwanie knajpki, w której miałem zamiar zjeść miejscowy specjał, kartacze. Byłem w niej przed kilkoma laty podczas spływu kajakowego i, szczerze powiedziawszy, nie miałem pewności gdzie dokładnie się znajduje. Wiedziałem, że na pewno nad brzegiem jeziora. Moja droga prowadziła przez urocze, leśne okolice dość dobrą, szutrową nawierzchnią. Z rzadka przejeżdżałem przez okoliczne miejscowości, mijałem śluzy. Droga ciągnęła się wzdłuż Kanału Augustowskiego, a także jezior (Gorczyckie, Orle, Paniewo, Krzywe).






Wreszcie znalazłem karczmę, ale jak się okazało poza sezonem i o tej godzinie (było tuż po 10), to o kartaczach mogę tylko pomarzyć. Zamówiłem więc kawę i usiadłem nad planem (mapę gdzieś zgubiłem kilka dni temu) i przewodnikiem (książka „Motocykle po Warmii, Mazurach, Podlasiu i Suwalszczyźnie”), aby zaplanować dalszą drogę. Długo jednak nie posiedziałem, ponieważ przepędziła mnie chmara komarów. Swoje następne kroki skierowałem znów do Augustowa, do którego tym razem dotarłem. Wylądowałem w okolicach rynku i skusiłem się na reklamę lodów z automatu. Przy okazji chciałem zapytać o pocztę. W barze moim oczom ukazała się kartka A4 z odręcznie wykonanym napisem „ Kartacze – 1 szt./5 zł.” Bez chwili wahania zamówiłem dwa, zapominając o lodach. Mówię Wam, niebo w gębie.

Na poczcie wysyłam kartki do rodziny i nie tracąc więcej czasu, ruszam dalej. Tym razem przez Lipsk i Dąbrowę Białostocką docieram na Podlaski Szlak Tatarski.



Przejeżdżam przez Sokółkę, gdzie odwiedzam Cmentarz Żołnierzy Radzieckich,




kilka kilometrów dalej zjeżdżam z głównej drogi do miejscowości Bohoniki, gdzie znajduje się mizar, czyli muzułmański cmentarz oraz meczet tatarski. Miejscowy mizar jest wciąż działającą nekropolią, gdzie nagrobki z XVIII wieku przenikają się z dzisiejszymi pomnikami. Miejsce jest dość klimatyczne.






Przez Krynki tylko przejeżdżam, by za trzymać się w Kruszynianach przy kolejnym meczecie. Tutaj również zatrzymuje się Wilq, kierownik Transalpa, którego minąłem kilka kilometrów wcześniej. Po zamienieniu paru zdań okazuje się, że jedziemy w tym samym kierunku i postanawiamy dalej jechać razem.



Pod Bobrownikami rozdzielamy się na kilkanaście kilometrów. Zbaczam z trasy w poszukiwaniu stacji benzynowej, a Wilq uderza w to, do czego Transalp jest stworzony, czyli szutrowy raj i kopny piach. Spotykamy się w okolicach zalewu Siemianówka i kierujemy się szutrostradą przecinającą Białowieski Park Narodowy w stronę Białowieży. Tutaj lokujemy się na polu namiotowym. Przy szybkiej kolacji raczymy się jasnym zimnym, by później rozpocząć nocne Polaków rozmowy, które nie trwają jednak długo, ponieważ rano trzeba ruszać w dalszą trasę. W czasie pogawędki okazuje się, że ostatnie dwa dni odwiedzamy te same miejsca, tyle, że jeden z nas dociera do nich szutrem, a drugi po czarnym.




Rano jedziemy w polecone Miejsce Mocy. Maszyny zostawiamy na parkingu i ostatni odcinek pokonujemy pieszo. Szybki spacer po około 15 minutach doprowadza nas do celu. Naładowani energią




wracamy do motórów i lecimy do zagrody żubrów. Wejście kosztuje 8 zł, ale jak każą nam jeszcze zapłacić 4 zł. za zostawienie moto na drodze przed bramą, dochodzimy do wniosku, że to lekka przesada. Odpuszczamy tę atrakcję. Tutaj nasze drogi się rozjeżdżają. Wilq wraca upajać się szutrami, na mnie czeka dalszy ciąg mojej podróży.

Po kilkunastu minutach ląduję w Hajnówce. Zatrzymuję się na parkingu sklepu, gdzie kupuje cała Polska i przed zrobieniem zakupów smaruję łańcuch. W międzyczasie podchodzi do mnie gość, który zagaja rozmowę o motocyklach. Okazuje się, że też lata, tyle że na oldtimerach (k-750 i Hondzie CX-500). Ucinamy sobie dość długą i sympatyczną rozmowę.

Po drugim śniadaniu ruszam dalej. Dziś moim celem jest Lublin, więc jeszcze trochę kilometrów przede mną.



Po drodze odwiedzam najważniejsze miejsce kultu religijnego wyznawców prawosławia w Polsce, czyli Świętą Górę Grabarkę. Znajduje się tutaj monastyr żeński, cerkwie oraz prawosławny cmentarz. Największe wrażenie robi jednak ogromna ilość krzyży, które w różnych intencjach przynoszone są tutaj przez wiernych.






Po dotarciu do Siemiatycz, moja trasa prowadzi dalej zgodnie z biegiem Bugu. Niestety, jadę po marnej jakości drogi, co nie uprzyjemnia podróży. Od czasy do czasu zjeżdżam z asfaltu, by rzucić okiem na graniczną rzekę.





Tak docieram do Janowa Podlaskiego, skąd kieruję się na Terespol. Ponownie muszę zboczyć z trasy celem zatankowania. Po uzupełnieniu paliwa, wracam w stronę granicy i tuż przed nią skręcam na Włodawę. Ten odciek nieźle daje mi się we znaki. Czuję trudy kilkudniowej podróży i nie mogę sobie znaleźć dobrej pozycji na moto. Coraz częściej jadę na stojącą. Zastanawiam się też nad wcześniejszym noclegiem, ale szybko zmieniam zdanie. Mam jeszcze dużo czasu do wieczora, więc na pewno dam radę. Planuję też zrobić niebawem krótką przerwę.

Wreszcie docieram do Włodawy i tutaj moja podróż zatacza koło. Czternastego dnia wycieczka dookoła Polski się kończy. Udało mi się osiągnąć cel, choć został jeszcze powrót, a podczas niego jeszcze kilka atrakcji.

Pod Włodawą zatrzymuję się w barze przy stacji benzynowej i za 19,50 jem najlepszy obiad podczas całego wypadu. Pyszna goloneczka daje mi siłę na kolejne kilometry. A dodatkowo zostaję jeszcze poczęstowany miejscowym smalcem. No po prostu bajka.

Odprężony, najedzony i naładowany pozytywną energią ruszam dalej. Szybko docieram do Lublina. Niestety, muszę przejechać przez całe miasto. Kieruję się na kemping polecony przez Wilq'a, a który znajduje się nad Zalewem Zemborzyckim. Dłuższy czas szukam tego pola, ale w końcu udaje mi się znaleźć. Tak przynajmniej wtedy mi się wydawało. Nie zdążyłem dobrze zdjąć kasku, gdy podszedł do mnie gość i pyta czy chcę tu nocować. Rozglądam się dookoła, widzę kampera na zagranicznych blachach, jakiś namiot, dwa auta. Wszystko wygląda ok. Decyduję się, uiszczam opłatę (15 zł.) i znajduję miejsce, gdzie rozbiję namiot. Po kilku minutach wszystko jest gotowe. Jadę więc na poszukiwanie sklepu celem zaopatrzenia się w żarełko na kolację. Po powrocie robię mały rekonesans po obiekcie. Za budynkiem gospodarczym odkrywam sporą górę śmieci, wszystko dookoła wygląda dość przygnębiająco. Idę w stronę łazienek. W środku przy skrzynce z bezpiecznikami debatuje dwóch gości. Nijak nie mogą się dogadać, bo jeden nawija po angielsku, a drugi łamaną polszczyzną. Okazuje się, że właściciele pola namiotowego już się ulotnili, ale zapomnieli podłączyć prąd do kampera. To znaczy przewód podłączyli, ale nie ma „powera”. Po chwili do rozmawiających dołączają jeszcze inni cudzoziemcy. Nie jestem jakoś specjalnie uprzedzony do innych narodowości, ale to towarzystwo nie wygląda zbyt ciekawie (Cyganie?). Z rozmowy dowiaduję się, że siedzą już tutaj 2 tygodnie i do tej pory właściciele pola nie włączyli im wody, więc chodzą się myć na dworzec. Zaglądam do łazienek. Faktycznie, nie wyglądają zbyt ciekawie. Eh, a miała to być spokojna noc. Wracam do siebie, jem szybką kolację i zamykam się w namiocie. Z obozu moich sąsiadów leci dość głośna muzyka z radia samochodowego. Śpiewy, hulanki, swawole. Co prawda dość szybko to się kończy, ale jakaś niepewność pozostaje. Szykuje się powtórka z Klimkówki i kolejna nieprzespana noc. I tak właśnie jest. Udaje mi się zasnąć dopiero, gdy zaczynało świtać. W międzyczasie kilka razy opuszczałem namiot, żeby zrobić krótki obchód. Na szczęście nic się nie wydarzyło. Jakiś chyba przewrażliwiony jestem.

Zastanawiałem się też nad tym, co mi kolega od Transalpa polecił, ale doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej pomyliłem kempingi. Dziś wiem, że tak było, ponieważ szukałem nie z tej strony zalewu. Jadąc w to miejsce byłem co prawda po drugiej stronie, ale zapytany o kemping rowerzysta zapewnił mnie, że „tutaj na 100% nic takiego nie ma. Jeżeli już to po drugiej stronie zalewu”. Nie dość, że są zawalidrogami;) to jeszcze wprowadzają w błąd.

Rano ponownie przebijam się przez miasto. Parkuję na placu pod Zamkiem i idę zwiedzać Stare Miasto. Mam też chęć zaopatrzyć się w polecone przez Wilq'a piwo robione w jednej z tamtejszych knajpek, ale otwierają ją dopiero o 12. Tym razem miejsce znalazłem bezproblemowo. Po kilkudziesięciu minutach szwędania się uliczkami Starówki, wracam do moto









i jadę do Majdanka. Do tego Muzeum wybierałem się już od lat. Wreszcie udało mi się dotrzeć. Obóz powstał w 1941 roku. Na początku był obozem dla jeńców wojennych, by w 1943 roku zostać przemianowanym na obóz koncentracyjny. Przez to miejsce kaźni przeszło ponad 150 tysięcy więźniów. 80 tysięcy zostało zamordowanych. Ginęli w różny sposób: w komorach gazowych, w następstwie tragicznych warunków bytowych, w egzekucjach. Majdanek został wyzwolony w 1944 roku.





Na miejscu zachowały się budynki i ich częściowe wyposażenie, a także wiele przedmiotów należących do więźniów i żołnierzy niemieckich. Wstrząsające wrażenie robią opowieści świadków dziejących się w obozie tragedii, które spisane zostały na tablicach informacyjnych. Zwiedzenie całego muzeum może zająć ok. 1,5 do 2 godzin. Wejście jest bezpłatne, parking moto – 2 zł. Po obiekcie można przejeżdżać się pojazdem do wyznaczonych parkingów.

















Po zwiedzeniu Muzeum na Majdanku po raz 3 przebijam się przez Lublin. Tym razem ostatni już raz. Rozpoczynam drogę do domu. Jadę przez Nałęczów, zahaczam o Kazimierz Dolny, by później skierować się na Puławy. Stąd lecę do Dęblina. Droga daje mi się trochę we znaki. Chciałbym być już w domu, a tu jeszcze: Wilga, Karczew, Otwock. W Warszawie melduję się ok. 16. Zmęczony, ale niezmiernie szczęśliwy i trochę smutny, że to już koniec.


---

Podsumowanie:

długość trasy: 5600 km
spalanie: 4,50l/100km
czas: 15 dni
kasa: ok. 2600 zł. – ok. 1300 paliwo, 380 spanie, reszta - żarcie, wejściówki itp.

W pigułce: wycieczka bardzo fajna. Na początku nie dopisała pogoda, ale po pierwszym deszczowym tygodniu zrobiło się ładnie. Zobaczyłem niemal wszystkie zaplanowane miejsca. Z małymi wyjątkami, ale dzięki temu będzie zachęta do powrotu. Nie umiem określić miejsca, które zrobiło na mnie największe wrażenie. Bardzo podobało mi się w górach oraz na Podlasiu, Warmii i Mazurach. Najmniej chyba w okolicach Zgorzelca i w górę do Szczecina. Choć i tu były miejsca fascynujące (m.in. teren po byłej fabryce prochu w Zasiekach). Co prawda, jest też tutaj trochę mojej winy, bo na ten odcinek nie za bardzo się przygotowałem. Ale co tam, główne założenie, czyli objechanie Polski dookoła zostało wykonane. Czas na planowanie kolejnych eskapad. Na pewno przyda się zdobyte doświadczenie.

1 komentarz:

  1. Dzięki za wspólne km-y i wieczorną biesiadę w Białowieży. Do zobaczenia na szlaku. Szerokości.

    OdpowiedzUsuń