czwartek, 27 czerwca 2013

Motórzenie dookoła Polski 2013 - relacja - część 2

Rano pogoda dopisuje, więc wyjeżdżam dość wcześnie. W kilkanaście minut docieram do Zgorzelca, z którego przez most udaję się do Goerlitz. Parkuję moto i robię krótki spacer po Starówce. Spędzam tu trochę czasu i patrzę, jak miasto budzi się do życia. 







Spaceruję też chwilę po Zgorzelcu, by następnie skierować się w stronę przejścia granicznego w Łęknicy. Podróżuję mało uczęszczanymi drogami z rzadka przejeżdżając przez wsie, w których jestem niecodzienną atrakcją. Na tym odcinku bardziej obcuję z naturą. Po kilkudziesięciu minutach trafiam na cywilizację w postaci trzech kuso odzianych "zagranicznych rozrywek", które śmiało do mnie machają. Nie pora jednak na przerwę, więc skręcam na Łęknicę. Chwilę się tu kręcę, po czym ruszam na Żary. Dziewczyn już nie ma, zatem chyba kogoś udało im się skusić. 
W Żarach gromadzą się nade mną czarne chmury. W ostatniej chwili udaje mi się schronić w sklepie, w którym przy okazji robię zakupy na obiad. Czekam kilkanaście minut, aż przestanie padać. W końcu udaje mi się ruszyć. Cieszę się, że tym razem przechytrzyłem pogodę. Moja radość nie trwa jednak długo. Nie zdążyłem dojechać do Lubska, gdy trochę mnie zmoczyło. Jest jednak ciepło, więc deszcz nie jest tak dokuczliwy. W Lubsku obieram drogę na Zasieki i mój humor trochę się psuje. Jadę wprost w kumulację czarnych chmur. Na szczęście widzę znak parking, więc mam nadzieję, że znajdę tutaj schronienie. Nie pomyliłem się. Jest duży stół pod dachem. Zrobiło się ok. 15, więc jest okazja na obiad. 




Ceny paliw, niestety, w euro. 

Pogoda jest dla mnie łaskawa. Około godziny później nie ma śladu po burzy. Świeci piękne słońce. Można jechać dalej. Niespiesznie docieram do Zasiek. Miejscowego traktorzysty pytam o budynki dawnej fabryki amunicji. 
- A co? Poszabrować chcesz? - dopytuje, ale bezbłędnie tłumaczy, jak mam trafić. Po kilku minutach pojawiają się pierwsze betonowe klocki. Jest tego cała masa. Jadę wzdłuż głównych dróg, aby się nie zgubić. Co chwila spośród drzew wyłaniają się kolejne zabudowania. 







Podobno jest to bardzo niebezpieczne miejsce pełne różnych pułapek w postaci otwartych studzienek, bloków grożących zawaleniem. Te ruiny robią na mnie spore wrażenie. Wygląda to jak nieduże miasteczko. Można tutaj zobaczyć pozostałości po halach produkcyjnych, wiatach kolejowych, szpitalu, przepompowniach kwasu, remizie strażackiej z wieżą, garażach i jeszcze wielu innych budynkach. Jeżeli jakiś fanatyk takich miejsc chciałby się tu poszwędać, zajęłoby mu to pewnie parę dobrych dni. Jest co oglądać. 








Z Zasiek drogami marnej jakości kieruję się w górę mapy i tak docieram do Gubina, by jechać dalej w stronę Kostrzyna. Stąd przez Mieszkowice ląduję w Cedyni. 



 Jest już dość późno. Kręcę się po okolicy w poszukiwaniu noclegu, jednak nie widzę żadnych ogłoszeń. Przejeżdżam przez Osinów Dolny, Stary Kostrzynek, Starą Rudnicę, Siekierki i wracam do Cedyni. Jest po 22. Decyduję się na dalszą jazdę, na razie w stronę Szczecina, a później będę myślał co dalej. Nie jest to może najlepszy pomysł, ale nie chcę ryzykować z noclegiem na dziko, mając w pamięci spanie nad Klimkówką. Siedzenie na jakimś leśnym parkingu też mi się nie uśmiecha. Ubieram się cieplej, zakładam odblaskowy pas i z rozsądną prędkości 50-60 km/h jadę do Chojny, później Gryfina, by ok. 24 zameldować się w Szczecinie. Żałuję, że ten odcinek przejechałem w totalnych ciemnościach, bo droga była bardzo fajna. Trochę winkli, góra-dół. No cóż, może innym razem. 

W Szczecinie tankuję i kręcę się trochę po mieście. Czas mija dość wolno. Jem późną kolację na stacji i decyduję się ruszyć w stronę Świnoujścia. Myślę, że o tej porze nie będzie zbyt dużego ruchu. Nic bardziej mylnego, jak się miało niebawem okazać. Tuż po opuszczenia miasta rozpoczyna się droga ekspresowa. Jest też znak „Uwaga! Zwierzęta!”, a za znakiem, nie dalej jak 10 metrów coś błysnęło na poboczu. Odruchowo przyhamowałem, a z ciemności wyłoniły się trzy małe i jedno duże „sarnopodobne". Dało mi to do myślenia. Odsunąłem się od pobocza, nie rozwijałem dużej prędkości i zwiększyłem swoją uwagę i koncentrację. I tak się turlałem pośród dzikich zwierząt i wyprzedzających samochodów, aż doturlałem się do promu. Najgorszy odcinek był kilka kilometrów przed celem. Wszystko otaczała gęsta mgła. Na szczęście w tym miejscu ruch był właściwie zerowy. Zastanawiałem się tylko, czy koniec drogi będzie jakoś oznaczony, bo kąpiel w rzece nie była w takich okolicznościach moim marzeniem. 



Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania wjechałem na prom i po 4 byłem w Świnoujściu. Zrobiłem krótki spacer po śpiącym mieście. 






Tutaj też miała miejsce zabawna (tak ją teraz wspominam) sytuacja: w odległości kilkudziesięciu metrów spostrzegłem młodzieńca wracającego z piątkowych baletów. Miał długą drogę do domu, ponieważ tak wiało, że szedł całą szerokością alejki, od krawężnika do krawężnika (przypomniały mi się młodzieńcze lata;)). Zszedłem mu z drogi, bo nie miałem ochoty na interakcję. Po kilku minutach odwróciłem się i zobaczyłem jak gość mija ulicę, przy której zostawiłem moto, ale po chwili cofa się i spogląda właśnie na sprzęta, po czym rusza w jego stronę. To mnie już zaniepokoiło. Rzuciłem się biegiem w jego kierunku i a przez głowę przechodziły mi różne scenariusze tego, co za chwilę miało się wydarzyć. Na szczęście, gdy wyłoniłem się zza budynku, okazało się, że "nocny Marek" minął moto i człapał dalej w sobie tylko znanym kierunku. 

Po tej krótkiej przebieżce, by uspokoić skołatane nerwy, udaję się na pustą o tej porze plażę, gdzie spędzam kilkanaście minut patrząc na szumiące morze. Cieszę się, że udało mi się tutaj dotrzeć. To kolejny symboliczny punkt mojej wycieczki. 



Ze Świnoujścia ruszam na podbój wybrzeża. Na pierwszy ogień idą Międzyzdroje. Parkuję pod kościołem i rozpoczynam obchód budzącego się miasta. Odwiedzam Park Chopina, lansuję się na Alei Gwiazd, idę na plażę. Jest dość wcześnie, więc można spokojnie pospacerować. 









Po opuszczeniu Międzyzdrojów znajduję przydrożny parking, na którym postanawiam trochę odpocząć. Zrzucam z siebie moto-ciuchy, które nosiłem przez 24 godziny. Czuję wyraźną ulgę. Robię sobie śniadanie i kawę. Jest wspaniale. Bardzo tego potrzebowałem. Niespiesznie przepakowuję bagaże, smaruję łańcuch, odpoczywam od jazdy i nabieram energii. Na tym parkingu spędzam około 1,5 godziny, ale wyjeżdżam stąd jak nowonarodzony. Z niecierpliwością wypatruję kolejnych atrakcji. Pierwsza z nich, to ściana kościoła w Trzęsaczu. Świątynia została pobudowana na przełomie XIV i XV wieku w odległości ok. 2 km od brzegu morza. Brzeg ten jednak przez lata został zabrany przez wodę, a wraz z nim kościół. Udało się uratować jedynie jego południową ścianę. 






Z Trzęsacza jadę trasą 102 w stronę Niechorza. Polecam tę drogę od samych Międzyzdrojów aż do Kołobrzegu (szczególnie pierwszy jej fragment do Niechorza właśnie). Bardzo dobry asfalt prowadzi nas fajnymi winklami wśród lasów, z rzadka wpadając do nadmorskich miejscowości. Jest dość chłodno, bo cały czas jedzie się w cieniu. Jeden z najlepszych odcinków całej mojej wycieczki. 

W Niechorzu zwiedzam Park Miniatur Latarni Morskich („brat” Parku z Kowar). Zgromadzone są tutaj wszystkie polskie latarnie. O każdej budowli opowiada przewodnik. Koszt wejścia – 17 zł. Moim zdaniem warto tutaj zajrzeć. Można dowiedzieć się wielu ciekawych historii. 





Po wizycie w parku wdrapuję się na pobliską latarnię. 




Z Niechorza kieruję się na Trzebiatów, by stąd (trochę na około) pojechać do Kamienia Pomorskiego. Ściąga mnie tutaj budynek Ratusza, którego model oglądałem przed chwilą w Parku Miniatur. Znajduję go po kilkunastominutowym krążeniu po mieście. Nie ma jednak tego złego, bo przy okazji trafiam do sklepu motocyklowego, gdzie kupuję smar do łańcucha. 



Wracam ponownie do Trzebiatowa, skąd jadę do Kołobrzegu. Chwilę się kręcę w poszukiwaniu latarni morskiej. Zahaczam też o miejską plażę i ponownie tęsknie patrzę na morze. Na promenadzie jest tłum ludzi. Właściwie nie ma się co dziwić. Jest ciepłe, sobotnie popołudnie. 








Wyjeżdżając z Kołobrzegu zaczynam myśleć o noclegu. Nie chcę skończyć jak poprzedniej nocy. Niestety, w miejscach przeze mnie wytypowanych albo nie ma wolnego łóżka, albo właściciela nie interesuje "jedna osoba na jedną noc". Nie opłaca się. Szukam jednak dalej, przejeżdżając przez kolejne miejscowości: Ustronie Morskie, Mielno, Dąbki, Darłowo, Darłówek. W końcu udaje mi się znaleźć spanie pod Ustką, miejscowości nie pamiętam, ale mała strata, bo warunki beznadziejne, a kasa konkretna. Nie mam jednak siły na dalsze szukanie. Biorę zbawienny prysznic, szykuję szybką kolację, robię małe pranie i zasypiam kamiennym snem. 

Wstaję skoro świt, szkoda dnia. Docieram do Ustki i w porcie robię kilka zdjęć. Chwilę przyglądam się wędkarzom rozkładającym sprzęt. 




Jadę dalej, do Wejherowa, gdzie tankuję i i porządnie myję moto. Kolejny dzień dopisuje pogoda, więc trzeba trochę odciążyć Yamaszkę. Jeszcze spoglądam na mapę i właściwie przez przypadek rzuca mi się w oczy jezioro Żarnowieckie. Przypominam sobie, że przecież chciałem zobaczyć pozostałości po niedokończonej elektrowni atomowej. Obieram odpowiedni kierunek i odkręcam manetkę. Cieszę się jazdą po dość dobrej drodze z fajnymi winklami wijącej się wśród lasów. O dokładne położenie elektrowni pytam okolicznych mieszkańców. Po krótkiej instrukcji wiem, jak mam jechać. Oczywiście i tak się trochę pogubiłem. Najpierw trafiłem pod elektrownię wodną. 





Cofam się kilkaset metrów i wydaje mi się, że trafiam do celu. Wjazd oznaczony jest jako teren prywatny, a z drogi za dużo nie widać. Robię kilka fotek i trochę zawiedziony ruszam w stronę najdalej wysuniętego na północ miejsca w Polsce. 





Przejeżdżam przez Karwię i Jastrzębią Górę, by zaparkować niemal pod latarnią morską na Rozewiu. Robię krótki spacer po położonym na klifie lesie, później obchodzę dookoła latarnię. Oglądam ją i dochodzę do wniosku, że jest wysoka. Ale co tam, wdrapuję się. Wejście kosztuje 8 zł. W środku jest wystawa, gdzie między innymi można obejrzeć modele polskich latarni, ale także jest dział poświęcony Stefanowi Żeromskiemu. Dzięki powyższym urozmaiceniom wejście na sam szczyt zajmuje trochę czasu, ale nie jest męczące. 





Na górze liczyłem na orzeźwiający wiaterek (jak w Niechorzu), jednak okazało się, że dookoła są szyby. Dopiero schodząc spostrzegłem drzwi, którymi można było wyjść na zewnątrz latarni. 





Reklama książki naszych (XJ) forumowych podróżników. Renegat, Wasza historia zatoczyła koła, tylko że w drugą stronę;) 

Z Rozewia udaję się do Władysławowa, gdzie idę na spacer do sentymentalnego dla mnie portu. Spędzam tu kilka minut bijąc się z myślami. Ok, ale zbyt długo nie można wracać do przeszłości, przecież czeka na mnie Hel. 








Pobudzam konie mechaniczne do galopu i już niosą mnie w stronę kolejnego punktu. Trochę żałuję, że do nadmorskich kurortów trafiłem akurat w weekend, bo masa ludzi zniechęca mnie do pieszego zwiedzania. Nie lubię przedzierać się wśród tłumów, dlatego robię kilka rundek po ulicach półwyspu i wracam w stronę bardziej stałego lądu. W Jastarni zatrzymuję się celem pobrania pieniędzy na dzisiejszy nocleg. Myślałem, że bankomat znajdę koło poczty, ale tam go nie było. Odchodząc od budynku usłyszałem głos: Bankomat na drugiej ulicy. Rozejrzałem się dookoła, ale akurat nikogo nie było. Ruszyłem dalej. - Bankomatu pan szuka? Jest na drugiej ulicy. Znów się rozglądam i zauważam przy stoisku z lodami ludzi, ale oni nie są zwróceni w moją stronę. Może mi się przesłyszało. Idę dalej i znów słyszę – Bankomat jest na drugiej ulicy. Rozglądam się po raz kolejny, ale znowu nikogo. Niepewnie spoglądam do góry, ale to przecież niemożliwe. Wreszcie przechodzę przez ulicę i dostrzegam budkę z pamiątkami, w której za stertą różnych wisiorków z muszlami i innych pamiątek znad morza odnajduję moją „nawigację” w postaci sprzedawcy. Pośmialiśmy się, zamieniliśmy kilka słów, dostałem dokładne instrukcje, gdzie znajdę bankomat. 

Planowałem nocleg na kempingu w okolicach Jastarni. Nawet na jeden zajechałem. Gdy jednak spojrzałem na cennik i dodałem wszystkie opłaty (za osobę, namiot, moto, opłata klimatyczna itp.) wyszło coś koło 40 zł. Grzecznie podziękowałem i zdecydowałem, że poszukam kwatery w podobnych pieniądzach. Fakt, kemping super: blisko plaża, wi-fi, sklep, restauracja...), ale ja tego wszystkiego nie potrzebuję. Jadę więc do Gdańska. Spróbuję jeszcze dziś odwiedzić Westerplatte. 

Do Pomnika historii docieram nie bez problemów. Jestem ok. 18. Zostawiam moto na chodniku po krótkim spacerze nad samym morzem docieram do celu. Kilkanaście lat temu byłem na Westerplatte, ale nie zapamiętałem zbyt wiele. Myślałem, że jest tu tylko pomnik, a sporym zaskoczeniem jest dla mnie cała reszta. Szczególne wrażenie robią na mnie tablice przybliżające historię obrony polskich żołnierzy przed napaścią wroga. Masa zdjęć okraszonych przejmującymi cytatami. Cieszę się, że dopisałem ten punkt do mojej wycieczki. 












Wracając do moto zacząłem szukać kluczyków. W żadnej z kieszeni ich nie miałem, a sprawdzałem po kilka razy. Trochę się przestraszyłem, ale miałem nadzieję, że zostawiłem je po prostu w stacyjce (często mi się to zdarza). Motór na szczęście stał w tym miejscu, w którym go zostawiłem. Były też kluczyki. 

W międzyczasie poszukałem w telefonicznym internecie namiarów na noclegi w Gdańsku. Znalazłem kemping, ale w oko wpadł mi jeszcze lepszy pomysł – schronisko młodzieżowe. Od razu przypomniałem sobie, że forumowi Renegaci wspominali o tym w w swojej książce. Po kilku minutach miałem zarezerwowany pokój jakieś 200 metrów od gdańskiej Starówki. Do tego wyposażona kuchnia, ciepła woda pod prysznicami i telewizor w pokoju. A to wszystko za całe 42 zł. za jedynkę (pokoje wieloosobowe są jeszcze tańsze). 

Rano pierwsze kroki kieruję na Stare Miasto. Spędzam tu kilkadziesiąt minut wolno spacerując i oglądając jak wszystko zaczyna wybudzać się ze snu. Wokół mnie przemyka dość sporo ludzi. Niemal każdy się spieszy, tylko ja jakby zatrzymany pośród tego wszystkiego. Zapowiada się kolejny ładny dzień. 









Ze Starówki jadę jeszcze pod stadion, by po krótkiej sesji fotograficznej 





opuścić Gdańsk i przez Sobieszewo dotrzeć do Sztutowa. 



Znajduje się tutaj muzeum najdłużej działającego na ziemiach polskich niemieckiego obozu koncentracyjnego. Został wyzwolony 9 maja 1945 roku, dzięki czemu zachowało się dużo eksponatów z okresu jego działania. Robienie zdjęć w środkach budynków jest zabronione. W barakach urządzone są wystawy przypominające i przybliżające historię obozu KL Stutthof. Oprócz przedmiotów jest bardzo dużo opowieści byłych więźniów. Te krótkie historie robią piorunujące wrażenie. 













Po zwiedzeniu muzeum jadę do Fromborka. Byłem tu jakiś czas temu, więc ograniczam się do szybkiego obiadu (nie najlepszego zresztą) i jadę dalej, w stronę Braniewa. 



Po wjeździe do miasta odbijam na Nową Pasłękę gdzie zamierzam poszukać ostatniej plaży przy granicy z Obwodem Kalingradzkim. To jest jeden z głównych celów całej eskapady. Jakiś czas temu bawiłem się trochę Google Earth i wypatrzyłem w tamtym miejscu coś, co wyglądało mi na gospodarstwo. Stało się niemal moją obsesją, aby dotrzeć do tego „ostatniego domostwa”. Na kilka dni przed wyjazdem porównałem te „zabudowania” do innych okolicznych domów i wyglądały na dużo mniejsze. Po dokładnym przyjrzeniu się stwierdziłem z całą pewnością, że to nie są jednak budynki, tylko dwa samochody. No, ale wyprawa była już przygotowana, więc nie mogłem odpuścić. 

Pierwsze próba dojechania do celu zakończyła się porażką. Wybrana szutrówka doprowadziła mnie ponownie do Braniewa. Zawróciłem do Nowej Pasłęki i kręciłem się po okolicy aż znalazłem jeszcze jedną szutrową drogę, która wzdłuż wały przeciwpowodziowego doprowadziła mnie na miejsce.