sobota, 28 maja 2022

Każdy ma swoje góry...

 

Ktoś wyrusza w góry, żeby się wyciszyć, pospacerować, zmęczyć. Kto inny, żeby pobalować, pośmiać się, pobawić. Są i tacy herosi, którzy pokonują kilometry wzniesień na rowerach. Moje góry to góry motocyklowe.

W tym roku udało się wyruszyć w Tatry. W sumie dość przypadkowo i można powiedzieć spontanicznie. Lata temu po objechaniu Polski wzdłuż granic zastanawiałem się co można jeszcze objechać dookoła. Poza przychodzącą na pierwszy pomysł podróżą dookoła świata, pojawił się również pomysł objechania Tatr. W tym roku pomysł się sfinalizował. Póki co ten pomysł z Tatrami. Świat musi jeszcze poczekać.

Tak się złożyło, że brat z Rodziną wynajął domek w Witowie, podzakopiańskiej miejscowości. Jeden pokój był wolny, więc żal było nie skorzystać. Jedynie prognoza pogody nie nastrajała optymistycznie. Rzekomo cały tydzień miało padać. Do końca wahałem się czy jechać autem i na miejscu poszukać moto do wynajęcia (gdyby pojawiło się jakieś okno pogodowe), czy zaryzykować jazdę własnym moto. W piątek spakowałem bagaż i stwierdziłem, że ostateczną decyzję podejmę rano.

W sobotni poranek trochę się zasmuciłem. Od wczesnych godzin lało. Ok. 10 w kroplach deszcze pojechałem na stację, żeby zatankować motocykl. Nie do końca uśmiechało mi się, żeby lecieć 400 kilometrów w deszczu. Jednakże podczas tankowania zza chmur wyszło słońce. No cóż, kto nie ryzykuje nie pije szampana. Szybki powrót do domu. Przytroczyłem bagaż do moto i w drogę. 

Trochę nieopatrznie na nawigacji wybrałem krętą drogę i przeciągnęło mnie po mazowieckich dróżkach wśród pól i sadów. Po ok. 2 godzinach okazało się, że odjechałem od domu około 80 km. W takim tempie to w dwa dni nie dojechałbym do celu. Szybka korekta i wpadam na trasę nr 7, którą opuszczam w okolicach Kielc i dalej jadę bardziej lokalnymi drogami. W międzyczasie zatrzymuję się na obiad w przydrożnej knajpie Pod Świerkami, gdzie wcinam placek po zbójnicku i ładuję energię czarną kawą. Plusem tego miejsca jest duży parking, smaczne i szybko podane posiłki.


Po krótkiej przerwie ruszam niespiesznie w dalszą drogę. Zakopianką docieram do drogi 958, która przez podgórskie miejscowości - m.in. Raba Wyżna, Czarny Dunajec, Chochołów -  doprowadza mnie na miejsce. Jeszcze tylko 1,5 kilometrowy stromy podjazd do domku i mogę się witać z rodziną. 

widok z tarasu

Dzień pierwszy rozpoczynam od wycieczki, której trasę znalazłem na Motopodhale.pl Bardzo przydatne jest takie wsparcie, ponieważ samemu części dróg bym nie odnalazł. W pewnym momencie miałem wrażenie, że wjeżdżam do kogoś na podwórku, a to jezdnia przechodziła między dwoma budynkami, po czym zaczęła się wspinać w kierunku nieba i ostrymi zakrętami wyniosła mnie do punktu skąd rozpościerał się przepiękny widok.



Po wspięciu się na wyżynę droga zaczęła nagle stromo spadać w dół. Do tego ponownie ciasne zakręty, które prowadziły przez okoliczne wioski. Istny rollercoaster i świetna zabawa. 









Wracając do bazy odwiedzam jeszcze Zakopane. Wstyd się przyznać, ale byłem tu tylko raz i to przejazdem. Wreszcie pospacerowałem po osławionych Krupówkach, choć jeszcze dość pustych. Skusiłem się też na kwaśnicę w poleconej Góraleczce. Również polecam;)

Kolejny dzień to główny punkt całej wycieczki: objazd Tatr dookoła. Wyjeżdżam z Witowa w stronę granicy polsko-słowackiej, którą przekraczam drogą 959.


Na początku jadę przez małe, słowackie miejscowości, by następne wkroczyć na górskie winkle. To jest to, co motocykliści kochają najbardziej. Jako, że jest poniedziałek, to ruch jest raczej lokalny. Pogoda dopisuje. Może tylko stan dróg mógłby być lepszy, choć tragedii nie ma. Można sprawnie lecieć w stronę chmur i słońca (droga 584). Aż do pierwszego punktu widokowego.



Dalej tą samą drogą docieram do miasta Liptowski Mikułasz, po którego opuszczeniu kieruję się na drogę 537. A ścieżka ta prowadzi w Tatry Wysokie. Znów jest kręto, znów jest pod górę, znów są piękne widoki na tatrzańskie panoramy. 




Dłuższy postój robię dojechawszy nad Štrbské Pleso. Zostawiam moto na parkingu (5 euro), kupuję pamiątkowy magnes i ruszam na ścieżkę przyrodniczą wokół jeziora położonego w pięknych okolicznościach przyrody. Spacer zajmuje mi kilkadziesiąt minut, zatem udaje się jeszcze wygospodarować czas na szybki posiłek.






Po tym krótki, acz aktywnym odpoczynku ruszam w dalszą trasę. Coraz bardziej zbliżam się do granicy z Polską. Delektuję się jazdą, podziwiam widoki i nie zapominam co ładniejszych uwiecznić.


Po kilkunastu kilometrach zjeżdżam na drogę 66, która już bezpośrednio prowadzi do rodzimego kraju.




Tego dnia odwiedzam jeszcze Nowy Targ, skąd kieruję się do kwatery. Nawinąłem ok. 200 kilometrów bardzo malowniczymi trasami. Cieszę się, że wreszcie udało mi się zrealizować ten plan. No i myślę już o kolejnych wypadach w te rejony.

We wtorek jeżdżę bez większego planu. Na zasadzie: gdzie mnie oczy poniosą. Bocznymi drogami docieram do rodzinnej miejscowości Kamila Stocha, czyli do Zębu (Zęba?).



Kręcę się jeszcze trochę po okolicy, by po 15 ponownie dotrzeć na Krupówki. Tutaj spotykam się z rodziną, z którą współdzielę kwaterę i razem udajemy się do Marzanny na obiad. Jest to dość oryginalne miejsce, które prowadzi Rysiek, a szefem jest Babcia. Miejsce na wskroś ciekawe ze względu na wystrój (zgromadzono tutaj mnóstwo ciekawych, historycznych gadżetów), podejście Ryśka do klientów, panującą atmosferę, ale i smaczne, syczące jedzenie i przystępne ceny. Polecam zajrzeć chociaż raz, bo często się w takich miejscach nie bywa.


Po posiłku postanawiam jeszcze trochę polatać i swoje kroki kieruję na Drogę Oswalda Balzera, czyli w kierunku Morskiego Oka. Asfalt pozostawia trochę do życzenia, do tego jest w trakcie remontu i miejscami powycinane płaty były uzupełniane nową masą przez ekipę remontową. Jednak nawet to nie przeszkadza, aby czerpać przyjemność z jazdy rzadko spotykanymi winklami. Na rodzimym Mazowszu nie mamy niestety takich dróg. Minus jest taki, że przygoda się szybko kończy, bo to raptem kilkanaście kilometrów. Emocji wciąż mało. Wpisuję zatem w nawigację "Sromowce Wyżne". TomTom wyznacza drogę przez Słowację. Hmm, a co tam, lecę. Dzięki tej decyzji odkryłem bardzo ciekawą drogę u naszych południowych sąsiadów. Wąsko, ciasno, góra-dół, dużo zakrętów, żadnych innych  użytkowników drogi. Tylko ja, motocykl, asfalt i przyroda. Stamtąd docieram do miejscowości malowniczo położonych nad meandrującą rzeką. Aż się nie chce opuszczać tego raju. Jednak nieubłaganie zbliża się wieczór, zatem trzeba kierować się w stronę granicy, a następnie przez Niedzicę, Szaflary, Ciche aż do Witowa.




Nastaje środa. Od rana pogoda jest niepewne. Na wyjazd decyduję się w godzinach popołudniowych, gdy przeszedł pierwszy deszcz. Postanawiam ruszyć w Pieniny. Między innymi przez Niedzicę docieram do Sromowiec Wyżnych. Na razie pogodowo jest jeszcze dość dobrze. Owszem, łapie mnie jakiś przelotny deszcz, ale szybko mija i nie wnosi wiele złego do jazdy. Armagedon dopiero miał nadejść.








Po krótkim postoju w Sromowcach i przestudiowaniu mapy podejmuję decyzję, że jadę do Limanowej, a stamtąd skieruję się w stronę noclegu. Niestety już po kilku kilometrach dopada mnie dokuczliwy deszcz. W miejscowości Kamienica rewiduję swoje plany i w nawigację wpisuję Witów. Hmm, czeka mnie ponad 80 kilometrów. Na niebie nie widać żadnej nadziei na poprawę pogody. Nie tracąc czasu ruszam w trasę, ponieważ dodatkowym utrudnieniem, jakie może mnie dopaść jest zbliżający się wieczór. 


To były najbardziej ekstremalne dwie godziny jazdy, jakie mogły mnie spotkać podczas tej wycieczki. Nieustający deszcz, który w kilkanaście minut przemoczył mnie do cna. Do tego dość spory ruch, górskie zakręty, które w ładną pogodą są bajką, teraz zaś stanowiły zagrożenie, narastająca mgła. To wszystko sprawiło obniżenie prędkości poniżej 50 km/h. W okolicach godziny 20 udało się dotrzeć do bazy. Mokre ciuchy wylądowały na balustradzie tarasu, buty przed kominkiem, a ja przebrany w suche ciuchy przy dwóch gorących herbatach z cytryną. 

Na szczęście obyło się bez przeziębienia. Ubrania udało się przez noc wysuszyć. A kolejną dobrą wiadomością kolejnego ranka była znacząca poprawa pogody. Było to na tyle ważne, że czwartek to dzień powrotu, a nie uśmiechało mi się jechać 400 kilometrów we wczorajszych warunkach.

Cały wyjazd można podsumować jednym słowem: rewelacja! Cieszę się, że nie uwierzyłem w prognozy pogody, które w tamtych rejonach totalnie się nie sprawdziły. Deszcz złapał mnie jedynie w środowe popołudnie. Reszta dni to fajna, motocyklowa pogoda. Nie za zimno, nie za gorąco. No, czasem trochę powiało, ale nie było to na tyle uciążliwe, aby zepsuć wyprawę. Trasy z pewnością można polecić. Wiadomo Góry to mekka dla motocyklistów. A tatry? Majestatyczne, ośnieżone szczyty, ciasne winkle, piękne widoki zarówno po polskiej jak i po słowackiej stronie. No cóż, trzeba będzie wrócić.