Witam, kilka dniu temu wróciłem z
urlopu. Relacja wciąż się piszę. Z uwagi na fakt, że robi się
tego coraz więcej, wrzucam część I. Za kilka dni dodam ciąg
dalszy. Zapraszam do lektury relacji z Motórzenia dookoła Polski:
W zeszłym roku postanowiłem, że
podczas następnego urlopu objadę Polskę dookoła. Wyjazd
zaplanowałem na pierwsze 2-3 tygodnie czerwca. Przeglądając
relacje innych motocyklistów z podobnych wypadów, a także czerpiąc
informacje od forumowiczów, wyznaczyłem kilkanaście punktów,
które na pewno chcę zobaczyć. Trasę oparłem na założeniu, aby
przejechać możliwie blisko granicy, jednak całość po polskiej
stronie.
Dzień przed wyjazdem zacząłem
pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Niestety, mimo 3 kufrów, nie było
łatwo się zmieścić. Worek z karimatą, śpiworem i namiotem
będzie musiał jechać na tylnej części siedzenia. Do tej pory
zastanawiam się, jak ludzie pakują się w większe podróże lub
gdy jadą we dwójkę. Na tym będę musiał w przyszłości
popracować.
Zatem 31 maja umieściłem bagaż na
moto i ruszyłem. Padał delikatny deszcz. Zawsze jadąc za miasto
nie mogę się doczekać, aby przejechać obok tablicy z przekreśloną
nazwą Warszawa. W tym momencie zaczynam czuć, że podróż się
rozpoczęła. Tego dnia było podobnie. Niespiesznie jechałem wśród
innych uczestników ruchu w stronę Otwocka. Na Wale Miedzeszyńskim
miałem pierwszy, niezaplanowany postój. Zostałem zatrzymany przez
drogówkę z powodu "niezapiętych pasów". Po
krótkiej kontroli dokumentów mogłem jechać dalej. Deszcz padał
coraz większy, a po kilku minutach przeszedł w ulewę. Nie szukałem
schronienia, ponieważ nie zapowiadało się na przejaśnienie, więc
nie było na co czekać. Każdy kilometr przybliżał mnie do
dzisiejszego celu, którym był Zamość. Wcześniej chciałem
zwiedzić Muzeum Byłego Obozu Zagłady w Sobiborze.
Pierwszy dobrowolny postój zrobiłem
po ok. 150 km. Postanowiłem rozgrzać się gorącą kawą, ponieważ
dość mocno zmarzłem. Deszcz ustał, choć było bardzo ponuro.
Przez Stoczek Łukowski, Łuków,
Radzyń Podlaski i Włodawę docieram do Sobiboru. Wyzwaniem okazuje
się znalezienie muzeum. W końcu dojeżdżam do niego leśną,
szutrową drogą. Obiekt znajduje się w miejscowości Sobibór
Stacja oddalonej od Sobiboru o kilka km. Na miejscu po Byłym Obozie
Zagłady (jednym z czterech, które brały udział w akcji Reinhard,
przeprowadzonej w ramach tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii
żydowskiej. Pozostałe: Treblinka, Bełżec, Majdanek) znajduje się
nieduży budynek muzealny oraz miejsce pamięci z dwoma pomnikami.
Nie ma żadnych obozowych zabudowań, ponieważ całe "przedsięwzięcie" zostało zlikwidowane po
buncie w październiku 1943 roku. Budynki zostały rozebrane, ziemia
zaorana i posadzono las, który miał ukryć tutejsze zbrodnie.
Uważam jednak, że warto odwiedzić to miejsce i poświęcić kilka
minut na zapoznanie się z historią i oddanie hołdu pomordowanym. W
Sobiborze z rąk hitlerowców zginęło min. 250000 Żydów (dokładna
liczba jest trudna do oszacowania z powodu braku dokumentów).
Z Sobiboru, kieruję się wzdłuż
granicy do miejscowości Zosin. Droga nie pozwala rozwinąć
normalnych prędkości z powodu tragicznego stanu. Wpadam w kilka
większych lub mniejszych dziur. Plusem tego odcinka jest brak
deszczu i nieśmiało przebijające się słońce. To pozwala na choć
częściowe wyschnięcie. Po drodze zatrzymuję się przy Kopcu Unii
Horodelskiej.
Do Zamościa docieram około godziny
20. Melduję się na kempingu, który znajduje się ok. 500 metrów
od Starego Miasta. Rozbijam namiot, przebieram się i udaję na
krótki spacer po mieście. Ok. 24 idę spać.
Wyjazd następnego dnia nieznacznie się
opóźnia. Po śniadaniu walczę z bagażami. W końcu ruszam. Jest
ok. 10. Nie pada, ale mocno się chmurzy. Około 10 km. za Zamościem
tankuję paliwo i decyduję się założyć kombinezon
przeciwdeszczowy. To był strzał w 10 i ostatni moment, bo za kilka
minut się rozpadało. Do Bełżca docieram bez większych przeszkód.
Tutaj znajduje się kolejne Muzeum Byłego Obozu Zagłady, które
chcę odwiedzić. Tradycyjnie mam problem z trafieniem, ponieważ w
deszczu nie zauważam znaków i ląduję pod granicą w Hrebenne.
Wracam do miasteczka i od mieszkańca dowiaduję się, jak mam
jechać. Muzeum jest przy samej drodze. Jest okazalsze od Sobiboru.
Tutaj również nie ma żadnych zabudowań z okresu "pracy", ponieważ obóz również był
zlikwidowany, a wszelkie ślady działalności zatarte.
Prawdopodobnym powodem zamknięcia był brak miejsca na masowe groby.
W Bełżcu unicestwionych zostało prawdopodobnie ponad 500000 osób.
Na muzeum składa się ogromny pomnik
oddający hołd pomordowanym oraz budynek muzealny, gdzie zgromadzono
eksponaty. Zwiedzenie tego miejsca zajmuje mi kilkadziesiąt minut.
Są to minuty pełne zadumy.
Ruszam w dalszą drogę. Deszcz nadal
pada. Znajduję dogodne miejsce na chwilę przerwy. Robię kawę i
zupkę z torebki, aby choć trochę się rozgrzać. W międzyczasie
dzwonię do forumowego Rogala79 i umawiam się na jutrzejsze latanie
po Bieszczadach. Jeśli oczywiście pogoda dopisze. Rezerwuję też
nocleg w Wetlinie, w schronisku Cień PRL, gdzie mieszkałem podczas
poprzedniego urlopu. Jest dobrze, będę spał pod dachem. Jest
szansa na wysuszenie się. Po załatwieniu powyższych spraw, wsiadam
na moto. Niebawem docieram do Przemyśla, skąd jadę do granicy w
Medyce. Chwilę kręcę się po okolicy, by ponownie przez Przemyśl
skierować się w Bieszczady.
Jadę przez Góry Słonne, czyli przez
fajne "agrafki" a to się wspinam, a to zjeżdżam
w dół. Jest bajka, gdyby jeszcze przestało padać. Moja prośba w
końcu zostaje wysłuchana. Na wysokości Leska pogoda poprawia się,
tzn. nie ma deszczu, niebo dalej zachmurzone. To jednak pozwala mi na
choć częściowe wyschnięcie. Po ok. godzinie melduję się w
Cieniu PRL, na którego terenie trwa akurat jarmark. Jest masa ludzi
i chwilę zajmuje mi znalezienie osoby zarządzającej schroniskiem.
Gdy to się udaje, lokuję się w pokoju, przebieram się, rozwieszam
mokre ciuchy i idę na Leżajsk. A co? Należy mi się po całym
dzisiejszym dniu.
Rano jestem nastawiony dość
optymistycznie, ponieważ pojawia się słońce. Znów walczę z
bagażami, by po kilkunastu minutach ruszyć. Do Ustrzyk Dolnych mam
ok. godziny jazdy po bieszczadzkich winklach. Jest super przez kilka
pierwszych kilometrów, a później zaczyna padać. Leje tak prawie
przez całą jazdę. Nie zapowiadało się, więc jadę bez
kombinezonu przeciwdeszczowego. Ciuchy znów mam mokre. Ok. 11 jestem
u Rogala. Rozgrzewam się kawą a kurtka schnie rozwieszona. Ucinamy
krótką pogawędkę i czekamy na poprawę pogody. W końcu idziemy
do garażu, w którym łapie nas deszcze. W międzyczasie Rogal
zdzwania się ze znajomymi i szuka chętnych po polatania. Udaje się
zorganizować jeszcze jedną osobę, na XJ 900, więc można
powiedzieć, że będziemy mieli mały zlocik. Gdy się przejaśnia,
ruszamy do Sanoka, skąd w pełnym składzie lecimy na bieszczadzkie
wstęgi. Podczas ok. godzinnego latania łapie nas jedna konkretna
ulewa. W Baligrodzie robimy przerwę na obiad i osuszenie ciuchów.
Rozgrzewamy się też góralską herbatą. Po kolejnej godzinie
ruszamy na Cisną, skąd kierujemy się na Komańczę. Tutaj żegnam
się z chłopakami. Oni wracają do domów, ja jadę dalej. Gdzie
będzie dziś mój dom? Według planów nad Klimkówką, nad którą
pojawiam się nie bez problemów po godzinie 20.
W Komańczy wbijam w nawigację
interesujący mnie adres i ruszam według wskazówek. Coś mi jednak
nie pasuje. Droga robi się coraz węższa, aż w końcu przechodzi w
szutrówkę. Na szczęście wpadam na leśniczego. I to prawie
dosłownie, bo niewiele brakowało, a zawadziłbym o jego wysłużonego
UAZ'a. Chyba nie spodziewał się, że ktoś może jechać tą drogą.
Dopytuję dokąd ona prowadzi i czy dam radę przejechać. Gość
sugeruje, że na crossie, to może i dałbym radę, więc lepiej, aby
zawrócił. Tak też czynię i już po asfalcie docieram na miejsce
noclegu.
Kemping położony jest w malowniczym
miejscu, nad samym brzegiem zalewu Klimkówka. Są dwa stoły z
dachem, budynek obsługi pola, przy brzegu rowery wodne itp. Nie ma
żywej duszy. Z informacji na budynku wyczytuję, czynne w godzinach
10-22. Jem szybką kolację i obserwuję okolicę. W międzyczasie
podjeżdża samochód z czwórką pasażerów, którzy schodzą w
kierunku brzegu. Po kilkunastu minutach wracają do auta i
odjeżdżają. Postanawiam rozbić namiot. Po chwili pojawia się
kolejny samochód i kolejny. Mam mieszane uczucia, ale jest już
późno, namiot rozbity. Postanawiam, że jednak się nie przenoszę.
Nie był to do końca dobry pomysł. Czuję się bardzo nieswojo, a
wyobraźnia podsuwa różne scenariusze. Gdy jestem już w namiocie,
co kilkanaście minut przyjeżdżają i odjeżdżają samochody. W
pewnym momencie, po dłużej ciszy, słyszę kroki wokół namiotu.
Nasłuchuję. Ktoś podchodzi do motocykla i podnosi pokrowiec.
Zastanawiam się, czy wyjść. Po chwili kroki oddalają się, słyszę
zamykanie drzwi samochodu i odpalenie silnika. Po kilku minutach
wychodzę z namiotu. Robię krótki spacer po okolicy. Nikogo nie ma,
przez dłuższy czas nie podjeżdża żaden samochód. Jest kompletna
cisza. Wracam do namiotu. Nie mogę jednak zasnąć. W nocy pada
deszcz, ale jest spokojnie, choć wciąż czuję jakiś dziwny
niepokój. Postanawiam, że jak tylko się rozjaśni, od razu
ewakuuję się z tego miejsca. Tuż przed 4 zaczynam zwijać obóz.
Wczesny wyjazd ma to do siebie, że w
czasie dnia można zwiedzić wiele miejsc. Objeżdżam dookoła
Klimkówkę i kieruję się na Krynicę-Zdrój wraz z moim wiernym
przyjacielem - deszczem. W uzdrowiskowej miejscowości
jestem ok. 7. Przechadzam się po parku i deptaku. Wrażenie robią
na mnie domy w Krynicy.
Przed 9 melduję się przy kolejce
gondolowej, aby wjechać na Jaworzynę Krynicką. Kolejka otwarta
jest od 9, więc czekam kilkanaście minut i wjeżdżam wraz z
personelem barów zlokalizowanych na górze. Jak się okazuje, nie
był to do końca dobry pomysł. Samo doświadczenie fajne, ale
niestety, zalegająca mgła nie pozwala podziwiać widoków. Trzeba
będzie tu wrócić przy lepszej pogodzie. Wjazd kolejką w tą i z
powrotem kosztuje 24 zł.
Z Krynicy udaję się drogą przy samej
granicy w stronę Niedzicy. Ścieżka fajnie zakręca i przewija się
przez zlokalizowane po jej bokach urokliwe miejscowości. Za Starym
Sączem wjeżdżam w wyższe góry. No po prostu rewelacja. Gdyby
tylko nie ten deszcz. Docieram do Sromowiec Wyżnych. W 3 klasie
podstawówki spędziłem tu bodaj 6 tygodni na zielonej szkole. Nic
jednak nie kojarzę. Jakbym pierwszy raz tu zawitał. Nie pamiętam
też zamku w Niedzicy, a skoro byliśmy tak blisko, to pewnie go
zwiedzaliśmy. No cóż, jest okazja, aby zrobić to jeszcze raz.
Budowla robi na mnie dość fajne wrażenie. Jest po czym połazić.
Sporo jest też eksponatów. Spędzam tu kilkadziesiąt minut. W
międzyczasie przestaje padać.
Początkowo plan był taki, aby nocować
w Niedzicy. Jest jednak godzina 12, więc postanawiam jechać dalej,
w stronę Zakopanego, do którego docieram poprzez Łapsze Niższe i
Wyżne, Bukowinę Tatrzańską i Poronin. Zimowa Stolica Polski nie
wzbudza jednak mojego większego zainteresowania. Chwilę kręcę się
po zatłoczonych uliczkach i widząc tłumy turystów postanawiam
przemieścić się w bardziej ciche miejsce. Przez Czarny Dunajec i
Zawoję kieruję się w stronę Żywca.
Po drodze łapie mnie taka ulewa, że
decyduję się na zatrzymanie. Jest bardzo słaba widoczność i boję
się, żeby ktoś mnie nie zdjął z moto. Parkuję pod daszkiem
sklepu spożywczego. Po chwili zostaję zaproszony do środka, gdzie
na zapleczu schnę i słucham opowieści lokalesów o tym, "jak
tu się żyje". Bardzo sympatyczni ludzie, ale czas ruszać
dalej, jeżeli przed wieczorem chcę dotrzeć do Żywca. Akurat
przestaje padać. Jadę. Dalsza droga mija bez większych problemów.
Pod Żywcem tankuję moto i pytam obsługę o kemping. Polecają mi
miejscówkę "U Rumcajsa", muszę tylko cofnąć
się ok. 2 km. Tak też czynię. Nie przyszło mi jednak na myśl,
aby dopytać o możliwość dojazdu motocyklem szosowym. Jak się
okazuje, czeka mnie mały offroad. Droga żużlowo-piaskowa-szutrowa
jest w tragicznym stanie, a ciągnie się przez kilka km. Powoli
zaczynam tracić nadzieję, czy aby dobrze jadę, gdy docieram do jej
końca i pojawia się kemping. Wjeżdżam i od razu kieruję kroki do
Rumcasja. Myślę o rozłożeniu namiotu, ale gość proponuje mi
przyczepę kempingową za 30 zł. Nawet nie wybrzydzam. Zawsze to pod
dachem (jak się później okazuje, dziurawym). Przebieram się,
rozwieszam ciuchy, choć miejsca jest mało i nie wróżę im
szybkiego wyschnięcia. Jem kolację, spisuję spostrzeżenia z
ostatnich dni i zasypiam przy akompaniamencie padającego deszczu.
Rano wciąż przelotnie pada, ale ja
chyba już przyzwyczaiłem się do deszczu. W końcu towarzyszy mi od
początku wyjazdu. Pokonuję odcinek offroadu, który jest jeszcze
trudniejszy po całonocnych opadach i kieruję się na myjnię.
Bardzo szkoda mi Yamahy, która nieźle dostała w kość przez
ostatnie dni. Szybko myję moto, ale nawet nie wycieram, bo spod
dachu myjni wyjeżdżam w deszcz. Jadę w stronę Kozubnika. Po
drodze oglądam zaporę między jeziorami Żywieckim i
Międzybrodzkim, by wreszcie dotrzeć do perły PRL-u, Zespołu Domów
Wypoczynkowo-Szkoleniowych HPR Porąbka-Kozubnik. Co prawda ośrodek
lata świetności ma już dawno za sobą, ale mimo to, a właściwie
to z tego powodu chciałem odwiedzić to miejsce. Znajdują się
tutaj ruiny ogromnych budynków niegdyś składających się na
luksusowy kurort wypoczynkowy. Całość robi wrażenie i na pewno
warto tutaj przyjechać, tym bardziej, że podobno ruszają pracę
nad przywróceniem dawnej świetności legendarnemu Kozubnikowi.
Kolejnym moim celem jest Bielsko-Biała
i polecona na forum droga przez Straconkę. Niestety, znów kieruję
się tylko za wskazówkami nawigacji i wjeżdżam do miasta nie od
tej strony. Postanawiam i tak pojechać na wskazany odcinek. Przez
kilka kilometrów ciągnie się korek. Samochody jadą ospale jeden
za drugim. Deszcz ciągle pada. Ta sytuacja powinna wzmóc moją
uwagę i koncentrację, ale dzieje się zupełnie inaczej. W pewnym
momencie zamyślony zauważam, że pojazd przede mną hamuję. Mam do
niego kilka dobrych metrów, ale moja reakcja jest chyba zbyt
gwałtowna. Naciskam klamkę hamulca i w tym momencie czuję, jak
przednie koło utraci przyczepność i ucieka w prawo. Nie mam szans
na żadną reakcję. Moto w prawo: BUM, ja w lewo: BUM. Pierwsza myśl: podróż skończona. Później dochodzi do mnie,
że trzeba podnieść moto i usunąć je z drogi. Zastanawiam się,
jak do tego podejść (w głowie przechodzą mi filmiki z youtuba),
ale o dziwo moto jest lekkie jak piórko. Wprowadzam je na chodnik.
Dopiero teraz zwracam uwagę na fakt, że nikt nawet się nie
zapytał, czy wszystko ok. Trochę przeraziła mnie ta znieczulica.
Dobrze chociaż, że nie trąbili. Chwilę muszę ochłonąć.
Oglądam sprzęta. Straty nie są wielkie: ułamany kierunek wesoło
sobie dynda na przewodzie, przytarty kufer i czacha. Podchodzę
niepewnie i próbuję odpalić. GADA!!! Będzie dobrze. Rozglądam
się dookoła i zastanawiam naf przyczyną gleby. Może zareagowałem
zbyt nerwowo, ale przecież nie raz hamowałem już na granicy
przyczepności. Zauważam, że asfalt mieni się różnymi kolorami.
Dochodzę do wniosku, że to mogło być przyczyną. Postanawiam
odetchnąć na najbliższym parkingu, dokładnie obejrzeć moto i
podjąć decyzję, co dalej.
Oględziny nie wykazały żadnych
dodatkowych uszkodzeń. Jadę wg planu. Przejeżdżam nieduży
odcinek drogi na Straconkę, ale mgła jest tak duża, że ogranicza
widoczność do kilku metrów. Zatrzymuję się i po
kilkudziesięciominutowym postoju postanawiam nie ryzykować.
Zawracam i kieruję się na Szczyrk, a później na Wisłę.
Zatrzymuję się przy skoczni. Robię
kilka fotek, rozgrzewam się kawą i oscypkami z grilla z żurawiną
(polecam. Pycha) i jadę dalej, przez Ustroń do Cieszyna.
Parkuję przy samej granicy i na
piechotę zwiedzam czeską część. Spaceruję urokliwym uliczkami,
a gdy wracam na polską stronę z nieba leje się tak, jakby ktoś
przechylił wiadro. Jestem cały mokry, jest mi zimno i przechodzę
chyba pierwszy kryzys. Wcześniej jakoś się trzymałem, bo
sądziłem, że przecież nie może padać całymi dniami. Zresztą
dotychczasowe deszcze nie były aż tak mocne. Teraz jest po prostu
ściana deszczu. Nigdzie się nie chowam, bo i tak nie ma to sensu.
Wsiadam na moto i jak najszybciej chcę opuścić Cieszyn. Do tego
wszystkiego trafiam na korek. Odechciewa mi się po prostu
wszystkiego. Nie trzymam się planu i jadę wg nawigacji do
następnego punktu, czyli w stronę Mosznej. Urządzenie wyprowadza
mnie najpierw na drogę szybkiego ruchu, a później na autostradę.
Trzeźwieję w okolicach Gliwic, że nie tak miała wyglądać ta
wycieczka. Opuszczam autostradę i kieruję się na Kędzierzyn-Koźle.
Wciąż jest mi zimno, bo jestem kompletnie przemoczony. Zbliża się
wieczór i jest niska temperatura. Zjeżdżam na obiad do
przydrożnego baru. Placek po węgiersku i ciepła herbata mają
zbawienny wpływ na moje samopoczucie. Postanawiam dość mocno
rozglądać się za pokojem lub kempingiem, ale po przejechaniu
kolejnych kilkudziesięciu km nie wypatruję nic takiego. Pytam na
stacji benzynowej, ale nie otrzymuję żadnej konkretnej odpowiedzi.
Mijam Kędzierzyn-Koźle. Robi się coraz później, a ja zaczynam
tracić nadzieję. W pewnym momencie mignęła mi jakąś tablica.
Zawracam i czytam: Wczasy agroturystyczne – 5 km.
Postanawiam spróbować. W kilka minut dojeżdżam we wskazane
miejsce. Właściciela spotykam przed gospodarstwem. Dopytuję o
pokój. Tak, jest. Można, na jedną noc. 30 zł. Jestem w lekkim
szoku. Nie spodziewałem się tak niskiej ceny. Czym prędzej biorę
najpotrzebniejsze rzeczy, za sugestią gospodarza moto wprowadzam za
ogrodzenie, zabezpieczam i już lokuję się w pokoju. Jest ok. 20.
Jestem mega szczęśliwy. Biorę ciepły prysznic i kładę się do
łóżka. Włączam jeszcze telewizor, by rzucić okiem na pożegnalny
mecz Jerzego Dudka, ale w ok. 40 minucie spotkania jest już tak
zmęczony, że decyduję się spać. Nie wiem, czy taki wpływ na
mnie ma gra naszej kadry, czy cały dzisiejszy dzień pełen wrażeń.
Śpię bardzo dobrze.
Budzę się ok. 6 i stwierdzam, że
pada. Chciałem wyjechać jak najwcześniej, ale łapię jeszcze
kilka minut drzemki. Zwijam się ok. 8. Kierunek: Moszna i zamek "jak z obrazka", jak go nazwałem. Wypatrzyłem
go chyba w relacji Mańki. Nie mogłem uwierzyć, że wygląda
właśnie jak z obrazka i chciałem potwierdzić ten fakt. Wygląda.
Wstęp do parku, w którym znajduje się
zamek kosztuje 6 zł. Na zwiedzanie zamku musi zebrać się grupa 16
osób. Nie czekam, bo jest dość wcześnie, pogoda marna, więc nie
zanosi się na taką liczbę zwiedzających. Robię
kilkudzisięciominutowy spacer okolicznymi alejkami, kilka zdjęć i
ruszam dalej w strugach deszczu.
Coraz bardziej mokry i zmarźnięty
dociecieram do Nysy, gdzie postanawiam zrobić krótką przerwę na
Orlenie. Zamawiam największą kawę i hot-doga i próbuję wrócić
do normalnej temperatury. Nie jest jednak łatwo. Na stacji spędzam
kilkanaście minut i zostawiam po sobie dość sporą kałużę. Lecę
dalej, na Lądek (jest takie miasto), a następnie na Stronie
Śląskie. Fajna droga i na pewno ciekawe widoki, ale nie dziś.
Trzeba uważać, bo jest mokro, ślisko i mglisto. Wreszcie docieram
do kolejnego celu, jakim jest knajpa Biker's Choice. Obsługa jest w
autentycznym szoku, że ktoś przyjechał dziś na moto. Zrzucam
przemoczoną kurtkę i przy barze rozgrzewam się gorącą herbatą
czekając na obiad, po którym robię kilka pamiątkowych fot i
ruszam dalej.
Miałem jechać na Kudowę Zdrój i
stamtąd skierować się na Szosę Stu Zakrętów, ale nie wiedząc
czemu, nawigacja błędnie wyprowadza mnie w Dusznikach Zdroju na
inną drogę. Wypadam w środku SSZ. Tego odcinka nie odpuszczam i
cofam się do Kudowy, gdzie zawracam i lecę zaplanowaną trasą.
Jest naprawdę rewelacyjnie. Znośna nawierzchnia, masa winkli,
otaczający las. Czegóż więcej potrzeba do szczęścia? No, może
tylko lepszej aury. Wiem, powtarzam się, ale deszcz i temperatura
mocno dają mi się we znaki.
Szosa doprowadza mnie do Wambierzyc,
gdzie szukam polecanego w necie noclegu w Skansenie u Sołtysa.
Chwilę to trwa, ponieważ znajduje się na końcu wioski. Dostaję
pokój 3 osobowy, urządzony w starym stylu (jak zresztą wszystko w
tym miejscu). Ma to swój niepowtarzalny urok. W gospodarstwie
znajduje się mini-zoo (sarny, daniele, jeleń, strusie, dzikie
świnie, bażanty, kozy) oraz skansen (zbiór żelazek, wystawa
maszyn i urządzeń rolniczych, ekspozycja przedmiotów z dawnego
szkolnictwa). Jest też bar z dość tanim jedzeniem i piwem. Cena za
pokój 25 zł, czyli naprawdę ok. Mam też możliwość schowania
moto w garażu. No to już full-wypas.
Rano zamawiam kawę i ruszam w dalszą
drogę. Dziś też czeka mnie kilka atrakcji. Na szczęście deszcz
na razie nie jest bardzo dokuczliwy. Z Wambierzyc kieruję się w
stronę Walimia. Chcę zobaczyć tablicę pamiątkową poświęconą
Marianowi Bublewiczowi oraz Janusza Kuliga. Niestety, znów wierzę
swojej nawigacji, która wyprowadza mnie w pole rzepaku.
Sprawdzam na mapie, jak dotrzeć do
Walimia, ale mam sporo kilometrów do nadrobienia, dlatego decyduję
się ominąć ten punkt podróży i pojechać do Kowar. W miasteczku
zwiedzam Starówkę i udaję się do Parku Miniatur Zabytków Dolnego
Śląska, gdzie spędzam ok. godziny. Wejście kosztuje 17 zł. Po
wystawie może oprowadzić nas przewodnik, który opowie kilka słów
o każdej budowli. Modele odwzorowane są z niesamowitą dokładnością
w skali 1:25. W tym miejscu upewniam się, że jeszcze na pewno wrócę
na Dolny Śląsk.
Z Kowar udaję się do Karpacza. Miasto
to położne jest tylko kilka minut drogi dalej wzdłuż biegnącej
serpentynami 7 kilometrowej ulicy. Takie położenie jest niewątpliwą
atrakcją. Jest tutaj sporo turystów. Odwiedzam Świątynię Wang,
która ma ciekawą historię. Został zbudowany na przełomie XII i
XIII wieku w Norwegii nad jeziorem Vang. W XIX wieku okazał się za
mały. Wymagał też naprawy. Postanowiono zbudować nowy kościół,
a ten został sprzedany. Kupił go pruski król Fryderyk Wilhelm IV,
celem postawienia na Wyspie Pawiej koło Berlina, w którego okolice
został przetransportowany rozebrany na części. Król jednak się
rozmyślił i zaczął szukać nowego miejsca. Dzięki staraniom
hrabiny Fryderyki von Reden z Bukowca, kościół został
przewieziony w Karkonosze i w 1844 roku nastąpiło jego uroczyste
otwarcie. Od tamtego czasu po dziś dzień służy miejscowej Parafii
Ewangelicko-Augusburskiej. Świątynia wykonana jest z norweskiej
sosny. Do jej budowy nie użyto ani jednego gwoździa. Wystrój
kościoła nawiązuje do tradycji Wikingów. (informacje zaczerpnięte
ze strony www.wang.com.pl, historii Świątyni Wang można również
wysłuchać podczas zwiedzania: koszt 7 zł).
W Karpaczu wysyłam jeszcze kartki do
znajomych i ruszam dalej, do zakrętu śmierci. Nie mam pewności,
gdzie dokładnie on się znajduję, ale dość szybko udaje mi się
na niego trafić. Robię kilka zdjęć, nie podziwiam panoramy,
ponieważ jest dość duże zachmurzenie. Na szczęście nie pada.
Powoli zaczynam opuszczać góry. Kończę pewien etap podróży. Nie
bez żalu stąd wyjeżdżam, choć jestem mocno zawiedziony pogodą.
W tym rejonie bardzo mi się podobało. Na pewno trzeba będzie
wrócić przy bardziej sprzyjającej aurze.
Nocleg znajduję kilka kilometrów
przed Zgorzelcem. W sumie przez przypadek – gubię butelkę
wody, zatrzymuję moto, cofam kilkanaście metrów i widzę napis
pokoje. Pytam pracującego przy budynku robotnika, jaka cena, ale on
łączy mnie z właścicielką. Dość szybko się dogaduję, bo jest
już późno i nie bardzo mam ochotę na dalsze poszukiwania. Nocleg
kosztuje mnie 50 zł, ale warunki są super. Właścicielka będzie
za ok. godzinę. Przed domem widzę parking, ale jest przy ulicy, a
ja nie chcę zostawiać moto na widoku. Tym bardziej, że od kilku
dni prawie cały bagaż zostawiam na sprzęcie. Biorę tylko rzeczy,
których będę tego wieczora używał. Robotnik sugeruje mi, żebym
zaparkował za domem, co też czynię. Wjeżdżam na łączkę, robię
kilka metrów i Yamaha grzęźnie. No to pięknie. Czas oczekiwania
na właścicielkę domu mija mi na wyciągnięciu moto na w miarę
stabilny grunt. Walczę razem z robotnikiem, który na koniec
zostawia mi swój telefon, abym mógł zadzwonić, gdym rano nie mógł
wyjechać. Lokuję się w pokoju, biorę prysznic, jem kolację i
zasypiam kamiennym snem. Jest fajnie. Dziś większość dnia nie
padało.
---
W tym miejscu zrobię pauzę. Wszystkie
zdjęcia możecie zobaczyć tutaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz