wtorek, 18 czerwca 2013

Motórzenie dookoła Polski 2013 - relacja - część 1

Witam, kilka dniu temu wróciłem z urlopu. Relacja wciąż się piszę. Z uwagi na fakt, że robi się tego coraz więcej, wrzucam część I. Za kilka dni dodam ciąg dalszy. Zapraszam do lektury relacji z Motórzenia dookoła Polski:



W zeszłym roku postanowiłem, że podczas następnego urlopu objadę Polskę dookoła. Wyjazd zaplanowałem na pierwsze 2-3 tygodnie czerwca. Przeglądając relacje innych motocyklistów z podobnych wypadów, a także czerpiąc informacje od forumowiczów, wyznaczyłem kilkanaście punktów, które na pewno chcę zobaczyć. Trasę oparłem na założeniu, aby przejechać możliwie blisko granicy, jednak całość po polskiej stronie.
Dzień przed wyjazdem zacząłem pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Niestety, mimo 3 kufrów, nie było łatwo się zmieścić. Worek z karimatą, śpiworem i namiotem będzie musiał jechać na tylnej części siedzenia. Do tej pory zastanawiam się, jak ludzie pakują się w większe podróże lub gdy jadą we dwójkę. Na tym będę musiał w przyszłości popracować.



Zatem 31 maja umieściłem bagaż na moto i ruszyłem. Padał delikatny deszcz. Zawsze jadąc za miasto nie mogę się doczekać, aby przejechać obok tablicy z przekreśloną nazwą Warszawa. W tym momencie zaczynam czuć, że podróż się rozpoczęła. Tego dnia było podobnie. Niespiesznie jechałem wśród innych uczestników ruchu w stronę Otwocka. Na Wale Miedzeszyńskim miałem pierwszy, niezaplanowany postój. Zostałem zatrzymany przez drogówkę z powodu "niezapiętych pasów". Po krótkiej kontroli dokumentów mogłem jechać dalej. Deszcz padał coraz większy, a po kilku minutach przeszedł w ulewę. Nie szukałem schronienia, ponieważ nie zapowiadało się na przejaśnienie, więc nie było na co czekać. Każdy kilometr przybliżał mnie do dzisiejszego celu, którym był Zamość. Wcześniej chciałem zwiedzić Muzeum Byłego Obozu Zagłady w Sobiborze.
Pierwszy dobrowolny postój zrobiłem po ok. 150 km. Postanowiłem rozgrzać się gorącą kawą, ponieważ dość mocno zmarzłem. Deszcz ustał, choć było bardzo ponuro.


Przez Stoczek Łukowski, Łuków, Radzyń Podlaski i Włodawę docieram do Sobiboru. Wyzwaniem okazuje się znalezienie muzeum. W końcu dojeżdżam do niego leśną, szutrową drogą. Obiekt znajduje się w miejscowości Sobibór Stacja oddalonej od Sobiboru o kilka km. Na miejscu po Byłym Obozie Zagłady (jednym z czterech, które brały udział w akcji Reinhard, przeprowadzonej w ramach tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Pozostałe: Treblinka, Bełżec, Majdanek) znajduje się nieduży budynek muzealny oraz miejsce pamięci z dwoma pomnikami. Nie ma żadnych obozowych zabudowań, ponieważ całe "przedsięwzięcie" zostało zlikwidowane po buncie w październiku 1943 roku. Budynki zostały rozebrane, ziemia zaorana i posadzono las, który miał ukryć tutejsze zbrodnie. Uważam jednak, że warto odwiedzić to miejsce i poświęcić kilka minut na zapoznanie się z historią i oddanie hołdu pomordowanym. W Sobiborze z rąk hitlerowców zginęło min. 250000 Żydów (dokładna liczba jest trudna do oszacowania z powodu braku dokumentów).






Z Sobiboru, kieruję się wzdłuż granicy do miejscowości Zosin. Droga nie pozwala rozwinąć normalnych prędkości z powodu tragicznego stanu. Wpadam w kilka większych lub mniejszych dziur. Plusem tego odcinka jest brak deszczu i nieśmiało przebijające się słońce. To pozwala na choć częściowe wyschnięcie. Po drodze zatrzymuję się przy Kopcu Unii Horodelskiej.



Do Zamościa docieram około godziny 20. Melduję się na kempingu, który znajduje się ok. 500 metrów od Starego Miasta. Rozbijam namiot, przebieram się i udaję na krótki spacer po mieście. Ok. 24 idę spać.





Wyjazd następnego dnia nieznacznie się opóźnia. Po śniadaniu walczę z bagażami. W końcu ruszam. Jest ok. 10. Nie pada, ale mocno się chmurzy. Około 10 km. za Zamościem tankuję paliwo i decyduję się założyć kombinezon przeciwdeszczowy. To był strzał w 10 i ostatni moment, bo za kilka minut się rozpadało. Do Bełżca docieram bez większych przeszkód. Tutaj znajduje się kolejne Muzeum Byłego Obozu Zagłady, które chcę odwiedzić. Tradycyjnie mam problem z trafieniem, ponieważ w deszczu nie zauważam znaków i ląduję pod granicą w Hrebenne. Wracam do miasteczka i od mieszkańca dowiaduję się, jak mam jechać. Muzeum jest przy samej drodze. Jest okazalsze od Sobiboru. Tutaj również nie ma żadnych zabudowań z okresu "pracy", ponieważ obóz również był zlikwidowany, a wszelkie ślady działalności zatarte. Prawdopodobnym powodem zamknięcia był brak miejsca na masowe groby. W Bełżcu unicestwionych zostało prawdopodobnie ponad 500000 osób.
Na muzeum składa się ogromny pomnik oddający hołd pomordowanym oraz budynek muzealny, gdzie zgromadzono eksponaty. Zwiedzenie tego miejsca zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Są to minuty pełne zadumy.







Ruszam w dalszą drogę. Deszcz nadal pada. Znajduję dogodne miejsce na chwilę przerwy. Robię kawę i zupkę z torebki, aby choć trochę się rozgrzać. W międzyczasie dzwonię do forumowego Rogala79 i umawiam się na jutrzejsze latanie po Bieszczadach. Jeśli oczywiście pogoda dopisze. Rezerwuję też nocleg w Wetlinie, w schronisku Cień PRL, gdzie mieszkałem podczas poprzedniego urlopu. Jest dobrze, będę spał pod dachem. Jest szansa na wysuszenie się. Po załatwieniu powyższych spraw, wsiadam na moto. Niebawem docieram do Przemyśla, skąd jadę do granicy w Medyce. Chwilę kręcę się po okolicy, by ponownie przez Przemyśl skierować się w Bieszczady.



Jadę przez Góry Słonne, czyli przez fajne "agrafki" a to się wspinam, a to zjeżdżam w dół. Jest bajka, gdyby jeszcze przestało padać. Moja prośba w końcu zostaje wysłuchana. Na wysokości Leska pogoda poprawia się, tzn. nie ma deszczu, niebo dalej zachmurzone. To jednak pozwala mi na choć częściowe wyschnięcie. Po ok. godzinie melduję się w Cieniu PRL, na którego terenie trwa akurat jarmark. Jest masa ludzi i chwilę zajmuje mi znalezienie osoby zarządzającej schroniskiem. Gdy to się udaje, lokuję się w pokoju, przebieram się, rozwieszam mokre ciuchy i idę na Leżajsk. A co? Należy mi się po całym dzisiejszym dniu.

Rano jestem nastawiony dość optymistycznie, ponieważ pojawia się słońce. Znów walczę z bagażami, by po kilkunastu minutach ruszyć. Do Ustrzyk Dolnych mam ok. godziny jazdy po bieszczadzkich winklach. Jest super przez kilka pierwszych kilometrów, a później zaczyna padać. Leje tak prawie przez całą jazdę. Nie zapowiadało się, więc jadę bez kombinezonu przeciwdeszczowego. Ciuchy znów mam mokre. Ok. 11 jestem u Rogala. Rozgrzewam się kawą a kurtka schnie rozwieszona. Ucinamy krótką pogawędkę i czekamy na poprawę pogody. W końcu idziemy do garażu, w którym łapie nas deszcze. W międzyczasie Rogal zdzwania się ze znajomymi i szuka chętnych po polatania. Udaje się zorganizować jeszcze jedną osobę, na XJ 900, więc można powiedzieć, że będziemy mieli mały zlocik. Gdy się przejaśnia, ruszamy do Sanoka, skąd w pełnym składzie lecimy na bieszczadzkie wstęgi. Podczas ok. godzinnego latania łapie nas jedna konkretna ulewa. W Baligrodzie robimy przerwę na obiad i osuszenie ciuchów. Rozgrzewamy się też góralską herbatą. Po kolejnej godzinie ruszamy na Cisną, skąd kierujemy się na Komańczę. Tutaj żegnam się z chłopakami. Oni wracają do domów, ja jadę dalej. Gdzie będzie dziś mój dom? Według planów nad Klimkówką, nad którą pojawiam się nie bez problemów po godzinie 20.





W Komańczy wbijam w nawigację interesujący mnie adres i ruszam według wskazówek. Coś mi jednak nie pasuje. Droga robi się coraz węższa, aż w końcu przechodzi w szutrówkę. Na szczęście wpadam na leśniczego. I to prawie dosłownie, bo niewiele brakowało, a zawadziłbym o jego wysłużonego UAZ'a. Chyba nie spodziewał się, że ktoś może jechać tą drogą. Dopytuję dokąd ona prowadzi i czy dam radę przejechać. Gość sugeruje, że na crossie, to może i dałbym radę, więc lepiej, aby zawrócił. Tak też czynię i już po asfalcie docieram na miejsce noclegu.

Kemping położony jest w malowniczym miejscu, nad samym brzegiem zalewu Klimkówka. Są dwa stoły z dachem, budynek obsługi pola, przy brzegu rowery wodne itp. Nie ma żywej duszy. Z informacji na budynku wyczytuję, czynne w godzinach 10-22. Jem szybką kolację i obserwuję okolicę. W międzyczasie podjeżdża samochód z czwórką pasażerów, którzy schodzą w kierunku brzegu. Po kilkunastu minutach wracają do auta i odjeżdżają. Postanawiam rozbić namiot. Po chwili pojawia się kolejny samochód i kolejny. Mam mieszane uczucia, ale jest już późno, namiot rozbity. Postanawiam, że jednak się nie przenoszę. Nie był to do końca dobry pomysł. Czuję się bardzo nieswojo, a wyobraźnia podsuwa różne scenariusze. Gdy jestem już w namiocie, co kilkanaście minut przyjeżdżają i odjeżdżają samochody. W pewnym momencie, po dłużej ciszy, słyszę kroki wokół namiotu. Nasłuchuję. Ktoś podchodzi do motocykla i podnosi pokrowiec. Zastanawiam się, czy wyjść. Po chwili kroki oddalają się, słyszę zamykanie drzwi samochodu i odpalenie silnika. Po kilku minutach wychodzę z namiotu. Robię krótki spacer po okolicy. Nikogo nie ma, przez dłuższy czas nie podjeżdża żaden samochód. Jest kompletna cisza. Wracam do namiotu. Nie mogę jednak zasnąć. W nocy pada deszcz, ale jest spokojnie, choć wciąż czuję jakiś dziwny niepokój. Postanawiam, że jak tylko się rozjaśni, od razu ewakuuję się z tego miejsca. Tuż przed 4 zaczynam zwijać obóz.





Wczesny wyjazd ma to do siebie, że w czasie dnia można zwiedzić wiele miejsc. Objeżdżam dookoła Klimkówkę i kieruję się na Krynicę-Zdrój wraz z moim wiernym przyjacielem - deszczem. W uzdrowiskowej miejscowości jestem ok. 7. Przechadzam się po parku i deptaku. Wrażenie robią na mnie domy w Krynicy.




Przed 9 melduję się przy kolejce gondolowej, aby wjechać na Jaworzynę Krynicką. Kolejka otwarta jest od 9, więc czekam kilkanaście minut i wjeżdżam wraz z personelem barów zlokalizowanych na górze. Jak się okazuje, nie był to do końca dobry pomysł. Samo doświadczenie fajne, ale niestety, zalegająca mgła nie pozwala podziwiać widoków. Trzeba będzie tu wrócić przy lepszej pogodzie. Wjazd kolejką w tą i z powrotem kosztuje 24 zł.





Z Krynicy udaję się drogą przy samej granicy w stronę Niedzicy. Ścieżka fajnie zakręca i przewija się przez zlokalizowane po jej bokach urokliwe miejscowości. Za Starym Sączem wjeżdżam w wyższe góry. No po prostu rewelacja. Gdyby tylko nie ten deszcz. Docieram do Sromowiec Wyżnych. W 3 klasie podstawówki spędziłem tu bodaj 6 tygodni na zielonej szkole. Nic jednak nie kojarzę. Jakbym pierwszy raz tu zawitał. Nie pamiętam też zamku w Niedzicy, a skoro byliśmy tak blisko, to pewnie go zwiedzaliśmy. No cóż, jest okazja, aby zrobić to jeszcze raz. Budowla robi na mnie dość fajne wrażenie. Jest po czym połazić. Sporo jest też eksponatów. Spędzam tu kilkadziesiąt minut. W międzyczasie przestaje padać.






Początkowo plan był taki, aby nocować w Niedzicy. Jest jednak godzina 12, więc postanawiam jechać dalej, w stronę Zakopanego, do którego docieram poprzez Łapsze Niższe i Wyżne, Bukowinę Tatrzańską i Poronin. Zimowa Stolica Polski nie wzbudza jednak mojego większego zainteresowania. Chwilę kręcę się po zatłoczonych uliczkach i widząc tłumy turystów postanawiam przemieścić się w bardziej ciche miejsce. Przez Czarny Dunajec i Zawoję kieruję się w stronę Żywca.




Po drodze łapie mnie taka ulewa, że decyduję się na zatrzymanie. Jest bardzo słaba widoczność i boję się, żeby ktoś mnie nie zdjął z moto. Parkuję pod daszkiem sklepu spożywczego. Po chwili zostaję zaproszony do środka, gdzie na zapleczu schnę i słucham opowieści lokalesów o tym, "jak tu się żyje". Bardzo sympatyczni ludzie, ale czas ruszać dalej, jeżeli przed wieczorem chcę dotrzeć do Żywca. Akurat przestaje padać. Jadę. Dalsza droga mija bez większych problemów. Pod Żywcem tankuję moto i pytam obsługę o kemping. Polecają mi miejscówkę "U Rumcajsa", muszę tylko cofnąć się ok. 2 km. Tak też czynię. Nie przyszło mi jednak na myśl, aby dopytać o możliwość dojazdu motocyklem szosowym. Jak się okazuje, czeka mnie mały offroad. Droga żużlowo-piaskowa-szutrowa jest w tragicznym stanie, a ciągnie się przez kilka km. Powoli zaczynam tracić nadzieję, czy aby dobrze jadę, gdy docieram do jej końca i pojawia się kemping. Wjeżdżam i od razu kieruję kroki do Rumcasja. Myślę o rozłożeniu namiotu, ale gość proponuje mi przyczepę kempingową za 30 zł. Nawet nie wybrzydzam. Zawsze to pod dachem (jak się później okazuje, dziurawym). Przebieram się, rozwieszam ciuchy, choć miejsca jest mało i nie wróżę im szybkiego wyschnięcia. Jem kolację, spisuję spostrzeżenia z ostatnich dni i zasypiam przy akompaniamencie padającego deszczu.




Rano wciąż przelotnie pada, ale ja chyba już przyzwyczaiłem się do deszczu. W końcu towarzyszy mi od początku wyjazdu. Pokonuję odcinek offroadu, który jest jeszcze trudniejszy po całonocnych opadach i kieruję się na myjnię. Bardzo szkoda mi Yamahy, która nieźle dostała w kość przez ostatnie dni. Szybko myję moto, ale nawet nie wycieram, bo spod dachu myjni wyjeżdżam w deszcz. Jadę w stronę Kozubnika. Po drodze oglądam zaporę między jeziorami Żywieckim i Międzybrodzkim, by wreszcie dotrzeć do perły PRL-u, Zespołu Domów Wypoczynkowo-Szkoleniowych HPR Porąbka-Kozubnik. Co prawda ośrodek lata świetności ma już dawno za sobą, ale mimo to, a właściwie to z tego powodu chciałem odwiedzić to miejsce. Znajdują się tutaj ruiny ogromnych budynków niegdyś składających się na luksusowy kurort wypoczynkowy. Całość robi wrażenie i na pewno warto tutaj przyjechać, tym bardziej, że podobno ruszają pracę nad przywróceniem dawnej świetności legendarnemu Kozubnikowi.






Kolejnym moim celem jest Bielsko-Biała i polecona na forum droga przez Straconkę. Niestety, znów kieruję się tylko za wskazówkami nawigacji i wjeżdżam do miasta nie od tej strony. Postanawiam i tak pojechać na wskazany odcinek. Przez kilka kilometrów ciągnie się korek. Samochody jadą ospale jeden za drugim. Deszcz ciągle pada. Ta sytuacja powinna wzmóc moją uwagę i koncentrację, ale dzieje się zupełnie inaczej. W pewnym momencie zamyślony zauważam, że pojazd przede mną hamuję. Mam do niego kilka dobrych metrów, ale moja reakcja jest chyba zbyt gwałtowna. Naciskam klamkę hamulca i w tym momencie czuję, jak przednie koło utraci przyczepność i ucieka w prawo. Nie mam szans na żadną reakcję. Moto w prawo: BUM, ja w lewo: BUM. Pierwsza myśl: podróż skończona. Później dochodzi do mnie, że trzeba podnieść moto i usunąć je z drogi. Zastanawiam się, jak do tego podejść (w głowie przechodzą mi filmiki z youtuba), ale o dziwo moto jest lekkie jak piórko. Wprowadzam je na chodnik. Dopiero teraz zwracam uwagę na fakt, że nikt nawet się nie zapytał, czy wszystko ok. Trochę przeraziła mnie ta znieczulica. Dobrze chociaż, że nie trąbili. Chwilę muszę ochłonąć. Oglądam sprzęta. Straty nie są wielkie: ułamany kierunek wesoło sobie dynda na przewodzie, przytarty kufer i czacha. Podchodzę niepewnie i próbuję odpalić. GADA!!! Będzie dobrze. Rozglądam się dookoła i zastanawiam naf przyczyną gleby. Może zareagowałem zbyt nerwowo, ale przecież nie raz hamowałem już na granicy przyczepności. Zauważam, że asfalt mieni się różnymi kolorami. Dochodzę do wniosku, że to mogło być przyczyną. Postanawiam odetchnąć na najbliższym parkingu, dokładnie obejrzeć moto i podjąć decyzję, co dalej.

Oględziny nie wykazały żadnych dodatkowych uszkodzeń. Jadę wg planu. Przejeżdżam nieduży odcinek drogi na Straconkę, ale mgła jest tak duża, że ogranicza widoczność do kilku metrów. Zatrzymuję się i po kilkudziesięciominutowym postoju postanawiam nie ryzykować. Zawracam i kieruję się na Szczyrk, a później na Wisłę.



Zatrzymuję się przy skoczni. Robię kilka fotek, rozgrzewam się kawą i oscypkami z grilla z żurawiną (polecam. Pycha) i jadę dalej, przez Ustroń do Cieszyna.



Parkuję przy samej granicy i na piechotę zwiedzam czeską część. Spaceruję urokliwym uliczkami, a gdy wracam na polską stronę z nieba leje się tak, jakby ktoś przechylił wiadro. Jestem cały mokry, jest mi zimno i przechodzę chyba pierwszy kryzys. Wcześniej jakoś się trzymałem, bo sądziłem, że przecież nie może padać całymi dniami. Zresztą dotychczasowe deszcze nie były aż tak mocne. Teraz jest po prostu ściana deszczu. Nigdzie się nie chowam, bo i tak nie ma to sensu. Wsiadam na moto i jak najszybciej chcę opuścić Cieszyn. Do tego wszystkiego trafiam na korek. Odechciewa mi się po prostu wszystkiego. Nie trzymam się planu i jadę wg nawigacji do następnego punktu, czyli w stronę Mosznej. Urządzenie wyprowadza mnie najpierw na drogę szybkiego ruchu, a później na autostradę. Trzeźwieję w okolicach Gliwic, że nie tak miała wyglądać ta wycieczka. Opuszczam autostradę i kieruję się na Kędzierzyn-Koźle. Wciąż jest mi zimno, bo jestem kompletnie przemoczony. Zbliża się wieczór i jest niska temperatura. Zjeżdżam na obiad do przydrożnego baru. Placek po węgiersku i ciepła herbata mają zbawienny wpływ na moje samopoczucie. Postanawiam dość mocno rozglądać się za pokojem lub kempingiem, ale po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu km nie wypatruję nic takiego. Pytam na stacji benzynowej, ale nie otrzymuję żadnej konkretnej odpowiedzi. Mijam Kędzierzyn-Koźle. Robi się coraz później, a ja zaczynam tracić nadzieję. W pewnym momencie mignęła mi jakąś tablica. Zawracam i czytam: Wczasy agroturystyczne – 5 km. Postanawiam spróbować. W kilka minut dojeżdżam we wskazane miejsce. Właściciela spotykam przed gospodarstwem. Dopytuję o pokój. Tak, jest. Można, na jedną noc. 30 zł. Jestem w lekkim szoku. Nie spodziewałem się tak niskiej ceny. Czym prędzej biorę najpotrzebniejsze rzeczy, za sugestią gospodarza moto wprowadzam za ogrodzenie, zabezpieczam i już lokuję się w pokoju. Jest ok. 20. Jestem mega szczęśliwy. Biorę ciepły prysznic i kładę się do łóżka. Włączam jeszcze telewizor, by rzucić okiem na pożegnalny mecz Jerzego Dudka, ale w ok. 40 minucie spotkania jest już tak zmęczony, że decyduję się spać. Nie wiem, czy taki wpływ na mnie ma gra naszej kadry, czy cały dzisiejszy dzień pełen wrażeń. Śpię bardzo dobrze.




Budzę się ok. 6 i stwierdzam, że pada. Chciałem wyjechać jak najwcześniej, ale łapię jeszcze kilka minut drzemki. Zwijam się ok. 8. Kierunek: Moszna i zamek "jak z obrazka", jak go nazwałem. Wypatrzyłem go chyba w relacji Mańki. Nie mogłem uwierzyć, że wygląda właśnie jak z obrazka i chciałem potwierdzić ten fakt. Wygląda.





Wstęp do parku, w którym znajduje się zamek kosztuje 6 zł. Na zwiedzanie zamku musi zebrać się grupa 16 osób. Nie czekam, bo jest dość wcześnie, pogoda marna, więc nie zanosi się na taką liczbę zwiedzających. Robię kilkudzisięciominutowy spacer okolicznymi alejkami, kilka zdjęć i ruszam dalej w strugach deszczu.

Coraz bardziej mokry i zmarźnięty dociecieram do Nysy, gdzie postanawiam zrobić krótką przerwę na Orlenie. Zamawiam największą kawę i hot-doga i próbuję wrócić do normalnej temperatury. Nie jest jednak łatwo. Na stacji spędzam kilkanaście minut i zostawiam po sobie dość sporą kałużę. Lecę dalej, na Lądek (jest takie miasto), a następnie na Stronie Śląskie. Fajna droga i na pewno ciekawe widoki, ale nie dziś. Trzeba uważać, bo jest mokro, ślisko i mglisto. Wreszcie docieram do kolejnego celu, jakim jest knajpa Biker's Choice. Obsługa jest w autentycznym szoku, że ktoś przyjechał dziś na moto. Zrzucam przemoczoną kurtkę i przy barze rozgrzewam się gorącą herbatą czekając na obiad, po którym robię kilka pamiątkowych fot i ruszam dalej.






Miałem jechać na Kudowę Zdrój i stamtąd skierować się na Szosę Stu Zakrętów, ale nie wiedząc czemu, nawigacja błędnie wyprowadza mnie w Dusznikach Zdroju na inną drogę. Wypadam w środku SSZ. Tego odcinka nie odpuszczam i cofam się do Kudowy, gdzie zawracam i lecę zaplanowaną trasą. Jest naprawdę rewelacyjnie. Znośna nawierzchnia, masa winkli, otaczający las. Czegóż więcej potrzeba do szczęścia? No, może tylko lepszej aury. Wiem, powtarzam się, ale deszcz i temperatura mocno dają mi się we znaki.

Szosa doprowadza mnie do Wambierzyc, gdzie szukam polecanego w necie noclegu w Skansenie u Sołtysa. Chwilę to trwa, ponieważ znajduje się na końcu wioski. Dostaję pokój 3 osobowy, urządzony w starym stylu (jak zresztą wszystko w tym miejscu). Ma to swój niepowtarzalny urok. W gospodarstwie znajduje się mini-zoo (sarny, daniele, jeleń, strusie, dzikie świnie, bażanty, kozy) oraz skansen (zbiór żelazek, wystawa maszyn i urządzeń rolniczych, ekspozycja przedmiotów z dawnego szkolnictwa). Jest też bar z dość tanim jedzeniem i piwem. Cena za pokój 25 zł, czyli naprawdę ok. Mam też możliwość schowania moto w garażu. No to już full-wypas.




Rano zamawiam kawę i ruszam w dalszą drogę. Dziś też czeka mnie kilka atrakcji. Na szczęście deszcz na razie nie jest bardzo dokuczliwy. Z Wambierzyc kieruję się w stronę Walimia. Chcę zobaczyć tablicę pamiątkową poświęconą Marianowi Bublewiczowi oraz Janusza Kuliga. Niestety, znów wierzę swojej nawigacji, która wyprowadza mnie w pole rzepaku.



Sprawdzam na mapie, jak dotrzeć do Walimia, ale mam sporo kilometrów do nadrobienia, dlatego decyduję się ominąć ten punkt podróży i pojechać do Kowar. W miasteczku zwiedzam Starówkę i udaję się do Parku Miniatur Zabytków Dolnego Śląska, gdzie spędzam ok. godziny. Wejście kosztuje 17 zł. Po wystawie może oprowadzić nas przewodnik, który opowie kilka słów o każdej budowli. Modele odwzorowane są z niesamowitą dokładnością w skali 1:25. W tym miejscu upewniam się, że jeszcze na pewno wrócę na Dolny Śląsk.







Z Kowar udaję się do Karpacza. Miasto to położne jest tylko kilka minut drogi dalej wzdłuż biegnącej serpentynami 7 kilometrowej ulicy. Takie położenie jest niewątpliwą atrakcją. Jest tutaj sporo turystów. Odwiedzam Świątynię Wang, która ma ciekawą historię. Został zbudowany na przełomie XII i XIII wieku w Norwegii nad jeziorem Vang. W XIX wieku okazał się za mały. Wymagał też naprawy. Postanowiono zbudować nowy kościół, a ten został sprzedany. Kupił go pruski król Fryderyk Wilhelm IV, celem postawienia na Wyspie Pawiej koło Berlina, w którego okolice został przetransportowany rozebrany na części. Król jednak się rozmyślił i zaczął szukać nowego miejsca. Dzięki staraniom hrabiny Fryderyki von Reden z Bukowca, kościół został przewieziony w Karkonosze i w 1844 roku nastąpiło jego uroczyste otwarcie. Od tamtego czasu po dziś dzień służy miejscowej Parafii Ewangelicko-Augusburskiej. Świątynia wykonana jest z norweskiej sosny. Do jej budowy nie użyto ani jednego gwoździa. Wystrój kościoła nawiązuje do tradycji Wikingów. (informacje zaczerpnięte ze strony www.wang.com.pl, historii Świątyni Wang można również wysłuchać podczas zwiedzania: koszt 7 zł).








W Karpaczu wysyłam jeszcze kartki do znajomych i ruszam dalej, do zakrętu śmierci. Nie mam pewności, gdzie dokładnie on się znajduję, ale dość szybko udaje mi się na niego trafić. Robię kilka zdjęć, nie podziwiam panoramy, ponieważ jest dość duże zachmurzenie. Na szczęście nie pada. Powoli zaczynam opuszczać góry. Kończę pewien etap podróży. Nie bez żalu stąd wyjeżdżam, choć jestem mocno zawiedziony pogodą. W tym rejonie bardzo mi się podobało. Na pewno trzeba będzie wrócić przy bardziej sprzyjającej aurze.





Nocleg znajduję kilka kilometrów przed Zgorzelcem. W sumie przez przypadek – gubię butelkę wody, zatrzymuję moto, cofam kilkanaście metrów i widzę napis pokoje. Pytam pracującego przy budynku robotnika, jaka cena, ale on łączy mnie z właścicielką. Dość szybko się dogaduję, bo jest już późno i nie bardzo mam ochotę na dalsze poszukiwania. Nocleg kosztuje mnie 50 zł, ale warunki są super. Właścicielka będzie za ok. godzinę. Przed domem widzę parking, ale jest przy ulicy, a ja nie chcę zostawiać moto na widoku. Tym bardziej, że od kilku dni prawie cały bagaż zostawiam na sprzęcie. Biorę tylko rzeczy, których będę tego wieczora używał. Robotnik sugeruje mi, żebym zaparkował za domem, co też czynię. Wjeżdżam na łączkę, robię kilka metrów i Yamaha grzęźnie. No to pięknie. Czas oczekiwania na właścicielkę domu mija mi na wyciągnięciu moto na w miarę stabilny grunt. Walczę razem z robotnikiem, który na koniec zostawia mi swój telefon, abym mógł zadzwonić, gdym rano nie mógł wyjechać. Lokuję się w pokoju, biorę prysznic, jem kolację i zasypiam kamiennym snem. Jest fajnie. Dziś większość dnia nie padało.

---

W tym miejscu zrobię pauzę. Wszystkie zdjęcia możecie zobaczyć tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz